Nic nie trwa wiecznie. Każda przygoda ma swój początek i koniec. Po Evereście wróciłem do domu. Niedzielę przespałem, poniedziałek również. W środę poczułem się już na tyle dobrze, żeby ruszyć cztery litery i wyjść z kokona. Wybór padł na Lisie Kąty, czyli najbliższe okolice. Pierwsze kroki wiązały się z wysiłkiem. Zrobiłem bieg tam i z powrotem z kilkoma kółkami po lesie. Zależało mi na miękkim poszyciu, żeby po betonowym wejściu pod Everest zaznać chociaż trochę ukojenia. Tętno szaleje, oddech nierówny, czuję jeszcze zmęczenie. Dobiegłem przez lotnisko do przeprawy na Osie i zawróciłem do domu.
Kolejnego dnia chciałem pobiec, ale pewne okoliczności sprawiły, że musiałem zostać w domu. Aga pojechała do Grudziądza na rehabilitacje do polikliniki, a potem na badania z jakiegoś programu – krew, mocz itp podstawowe badania. Po dwóch godzinach odbieram telefon, że żona zemdlała i trzeba po nią pojechać. Hmm… Później okazała się, że było numerem piątym, który zemdlał podczas pobierania – pełny profesjonalizm. Pojechałem do Gru, wywiozłem Agusię na wózku do auta i pojechaliśmy do domu. Agą skończyła w łóżku, a ja skończyłem bieganie zanim je rozpocząłem.
Piątek, kolejna okazja do biegania. Wstaję, ubieram się, zaworze żonę na rehabilitację i sam uciekam do lasu. Pierwsze trzy kilometry idą znośnie. Od czwartego rozpoczynam walkę o przetrwanie. Nogi z betonu, tętno szaleje, nos zapchany, trudno mi oddychać. Już rano obudziłem się z delikatnym bulem gardła i zatkanym nosem – pokłosie zimy na Evereście? Z bólem przebiegłem dyszkę i pojechałem do domu. Herbata z cytryną i do łóżka.
Jutro parkrun. Dam radę? Dam radę!