Nie wiem jak.
Zmiany dotykają mnie każdego dnia. Zmieniam bok, na którym zasypiam, zmieniam skarpetki na świeże codziennie rano, zmieniam to i tamto – codziennie. Ale czasem dochodzę do takiej zmiany, której mówię po prostu: nie wiem jak. Pół biedy jeśli rzecz dotyczy błahostki, nie ważnej dziedziny czegokolwiek. Zdecydowanie trudniej jest zmienić to, co stało się przyzwyczajeniem, wręcz nawykiem, szczególnie zaś trudno nam rozstać się z nałogiem. Momentalnie pojawia się stos takich: nie wiem jak, nie wiem po co, jestem zmęczony, boję się zmian, będzie nie wygodnie…
Motywacja, ambicja – musiałem znaleźć powód dla którego miałbym coś zmienić. A przede wszystkim z szerokiej palety wad wybrać tą, której będę chciał się pozbyć
Samo rzucenie fajek wbrew pozorom nie było aż takie trudne, aczkolwiek dojrzewałem do tej decyzji dość długo. Technicznie przygotowałem się zaopatrując się w paczkę tabletek wcale nie takich tanich, ale reklama krzyczała, że jedna paczka wystarczy.
Ustaliłem dzień, godzinę i miejsce i połknąłem pierwszą tabletkę, nastawiłem alarm w telefonie, aby łyknąć następną i następną, kolejną…
Rzuciłem się w wir pracy i połykania w ustalonych interwałach przygotowanych uprzednio tabletek. Nie myślałem o paleniu. Myślałem o tym, żeby nie zapomnieć łyknąć kolejnej tabletki. Działało. Byłem dumny z pierwszego dnia. Nikt jednak nie zauważył, że coś się zmieniło L Hm.
Kolejny dzień, powtórka: praca tabletka, posiłek, praca, kawa, tabletka, woda, posiłek…
Na koniec dnia zapytałem się A. – Zauważyłaś coś? – Tak, ale nie chciałam nic mówić – odparła. Uf, więc nie jestem sam. Ktoś jest, stoi obok mnie i po cichu dopinguje.
Kolejny dzień, powtórka: praca tabletka, posiłek, praca, kawa, tabletka, woda, posiłek…
Dzień trzeci, 72 godziny, 4320 minut i 259 tyś. sekund…
Kolejnego dnia odrzuciłem tabletki. A właściwie to mnie odrzuciło. Początkowo nie zwracałem na to uwagi, ale coś mi się w głowie pokręciło. Nie, nadal nie czułem potrzeby palenia. Nadal byłem dumny z każdej połkniętej tabletki, która stawała się ekwiwalentem mojej walki z nałogiem. Pokręciło mi się w głowie dosłownie – miałem zawroty. Nie mogłem się skupić, nie mogłem skupić wzroku w jednym miejscu. Miałem problem z prowadzeniem auta – bałem się mijającego otoczenia, jeździłem powoli… rzuciłem tabletki. Pochłonąłem jeden, może dwa listki, pozostała część wylądowała w szafce z innymi medykamentami. I co teraz?
Nic. Skoro wytrzymałem 4-5 dni więc czemu mam się poddawać? Nie poddam się.
Zrobiłem sobie kalendarz. Taki jak w wojsku. Gdy odcinało się po obiedzie dni pozostałe do cywila (kto był, ten wie J o co chodzi). Wprowadziłem do swojego życia nowy rytuał. Po obiedzie odcinałem kolejny kupon, dzień po dniu. Celebrowałem to bardzo. To było moje małe święto. Codziennie świętowałem. Bardzo potrzebowałem tego. Teraz to świętowanie było moimi tabletkami. Czy to działało? Tak, to działało tak jak tego oczekiwałem. Codziennie: jak poranne siku, jak mycie zębów, jak spojrzenie za okno na pogodę przed wyjściem do pracy. Tak to działało.
Czy się męczyłem? – bardzo się męczyłem. Cały czas myślałem, wbrew pozorom nie o tym żeby zapalić, ale żeby nie zapalić. W każdej godzinie, minucie, każdego dnia, wieczora, o poranku, jak pracowałem i jak czasem budziłem się w nocy.
Tak, męczyłem się.
Największą satysfakcję, jak wspomniałem wcześniej, dawało mi codzienne odhaczanie się. I to, że ktoś dostrzegał mój wysiłek. Cieszyłem się jak dzieciak, że w końcu coś zaczyna się dziać, że w końcu zaczynam dawać radę. Kto mnie zna, kojarzy mnie z nieodłączną paczką GA w jednej ręce i zapalonym papierosem w drugiej. A tak w ogóle, to mam schowaną ostatnią paczkę GA w szafce w kuchni – odkryłem ją po ponad roku od chwili zerwania z nałogiem. Tym bardziej sam sobie się dziwię, że trwam, trwam i trwam…
Kupiłem rower, taki turystyczny rower. Wygodny, solidny, z dużymi kołami. Zawsze lubiłem jeździć na rowerze, chociaż stosunkowo późno nauczyłem się jeździć. Ale tym bardziej lubiłem. Z kolegami, a czasem samotnie robiłem wycieczki rowerowe, czasem godzinne, czasem kilkugodzinne. Dookoła Tczewa, na północ, na południe, na wschód i zachód. Czasem nad morze i z powrotem. Cieszyłem się każdym pochłoniętym kilometrem, bez ścigania się, spokojnie delektując się otoczeniem, okolicą. Mój pierwszy rower to rometowski składak Wigry 3. Pamiętam, jak tata przyniósł go w wielkiej brązowej torbie, w drodze powrotnej po pracy. Nie było żadnego święta, urodzin, I Komunii. Dostałem swój pierwszy rower.