Nie lubię wielkich miast. Nie lubię tego gwaru, tłumu ludzi, smaku gęstych spalin. Ale zdarzają się powody, dla których wsiadam w auto i jadę. To muszą być conajmniej takie powody jak bieganie dla Fundacji Rak’n’Roll. Tak było i tym razem. Po raz piąty biegnę dla fundacji, zbieram mniej lub więcej kasy – dzięki Wam – tyle, na ile pozwala mi moja siła przebicia. Dziękuję za to wsparcie. Bardzo dziękuję. To tytułem wstępu.
O 13-tej wyjechałem z Mokrego w kierunku Warszawy. Autostrada jedna, druga, korki, wypadki ulewny deszcz – melduję się w hotelu. W tym roku zamówiłem sobie pakiet z dostawą do domu. Pakiet dojechał, koszulka, numer startowy, rękawki i coś tam jeszcze. Tak więc po przyjeździe nie musiałem się martwić. Tym bardziej, że pogoda nie rozpieszczała, samochodem nie chciałem się poruszać po Wielkim Mieście, bo to czasem kończyło się źle, dlatego też postawiłem na spacer. Deszcz z ulewnego zmienił się w lekki i w końcu przestało padać. Wygooglałem jak dojść do PKiN i ruszyłem przed siebie, traktując spacer jako kolejną aktywność fizyczną, tym bardziej że podróż samochodem trwała ponad 3 godziny i po prostu zasiedziałem się. 45 minut spaceru i stałem przed pomnikiem „przyjaźni” Polsko – radzieckiej. Zewsząd nadciągały tłumy ludzi. Dla mnie ważne było tylko to, by odwiedzić stoisko Fundacji. Przywitałem się z Dziewczynami, poprzybijaliśmy sobie piąteczki, życzyliśmy sobie powodzenia na trasie i spotkania na mecie. Odnalazłem swoje zdjęcie na tablo oraz nazwisko na ściance. Kilka zdjęć i wracam do hotelu. Noc miała być krótsza. Już zawsze Półmaraton Warszawski będzie mi się kojarzył z e zmianą czasu z zimowego na letni i krótszą o godzinę nocą.
W hotelu przygotowałem ciuchy na bieg i zwyczajnie poszedłem spać. Rano Garmin zdiagnozował, że jestem prawie zregenerowany, więc pełen werwy zszedłem na śniadanie, przeciętną kawę z automatu i tak minął mi ranek. Toaleta i przebieram się na sportowo. Z niepokojem spoglądam przez okno – gęste chmury na niebie, ale nie pada. Prognozy nie są optymistyczne. Ma padać, ale przelotnie. Jak przelotnie, to przelecę tem półmaraton i może zdążę. Na grzbiet wciągnąłem deszczaka i poszedłem szukać przystanku autobusowego skąd 157 zawiezie mnie w okolice ul. Konwiktorskiej nieopodal startu. No niestety nie dojechałem do celu bo trasy autobusowe zostały pozmieniana lub skrócone, bo jacyś biegacze będą blokowali miasto. Really?
W drodze na start natrafiam na Bieg na 5, który wystartował o 10-tej. Docieram na start. Zewsząd tłumy biegaczy, kibiców napierają w kierunku depozytów. Na prawdę masa ludzi. Wg organizatorów na obydwu biegach może być ponad 13 tysięcy biegaczy, a do tego jeszcze osoby towarzyszące… zablokujemy to miasto!
Rozgrzewka, szybka i dynamiczna, rozciągam to co jeszcze mogę rozciągnąć i idę oddać depozyt. Do startu zostało 15 minut. Idę szukać swojego miejsca w strefie startowej. Tak wiem, sam jestem zły jak wolniejsi biegacze ustawiają się w niewłaściwych strefach blokując szybszych. Tym razem sam zgrzeszyłem i ustawiłem się w strefie na 1:40 co jest wynikiem abstrakcyjnym dla mnie. Ostatni miesiąc treningowo był słaby i to, że trafiłem w nieswoją strefę było zamierzonym działaniem – chciałem po prostu popłynąć na fali euforii biegowej. Sorry, musicie mi to wybaczyć!
Elita wystartowała chwilę przed 11-tą, a po chwili rozległ się Sen o Warszawie nieśmiertelnego Czesława Niemena. Ciarki na całym ciele nie zdążyły ustąpić a tu trzeba zacząć biec. Więc biegnę! Tegoroczna trasa jest trochę zmieniona. Początek jest inny i końcówka pozbawiona ostatniej długiej prostej wzdłuż Wisły w stronę mety. Po fakcie stwierdzam, że korzystnie.
Założenia na bieg, które sobie robiłem to kolejna życiówka 🙂 ale byłem świadom swojej dyspozycji i asekuracyjnie określiłem minimum: jedno – poniżej dwóch godzin, drugie poniżej 1:55. Początek był euforyczny. W uszach jeszcze Niemen, potem nie męcz się, czyli z głową. W ubiegłym roku cierpiałem na 15 kilometrze. Nie chcąc mieć powtórki przed startem zaaplikowałem jeden żel ( 25 minut przed). Pomino tego, że pogoda była o wiele słabsza niż w ubiegłym roku, postanowiłem pić na każdym punkcie i przyjmować kolejny żel, żeby mnie nie odcięło. Pierwsze trzy kilometry poniżej 5:00 na kilometr kolejne dwa powyżej 5:10. Nie jest źle. Piję wodę wciągam żel, a właściwie kolejność jest odwrotna. Kolejna piątka o jedną sekundę szybciej na kilometr, a następna 3 sekundy wolniej. No i mamy 15 kilometr, a ja biegnę, nie odcięło mnie. Ostatnie trzy kilometry to była już walka. Od Mostu Świętokrzyskiego słyszałem metę, ale nie widziałem jej. To z czego jestem zadowolony to to, że nie przeszedłem do marszu i zaliczyłem wszystkie punkty nawadniania. Nie małem dzisiaj dnia konia, ale zrobiłem taki wynik, na który mnie było stać.
1:54:42. Na metę wpadam szczęśliwy, zmęczony, spragniony, zadowolony, nie głodny.Szukam Rak’n’Roll – owych dziewczyn, przybijamy piątki robimy foty i to wszystko. To już jest koniec. Nie potrafię opisać emocji z którymi biegłem. Były różne. Na pewno to była radość, zadowolenie, szczęście, pod koniec nawet dotknąłem kawałka euforii. Czy miałem konkretne oczekiwania? Nie. Jestem realistą i wiedziałem na co mnie stać. Dzisiaj zrobiłem wszystko co mogłem. Brakowało mi tylko kogoś z boku z kim mógłbym pobiec. Ale nad tym pracuję. Czy za rok tu wrócę. Oczywiście, że tak. Dlaczego? Bo bieganie i pomaganie jest ok! Bo atmosfera, bo ludzie, bo nadzieja na życiówkę… bo wiosna zaczyna biec w Warszawie.