Warmia i Mazury, przepiękne okoliczności przyrody. Być tam, choć na chwilę super sprawa. I z takim założeniem zapisałem się i pojechałem na bieg ultra. Warneland po raz trzeci.
Po raz pierwszy, jeszcze przed pandemią zaliczyłem dystans 50+. Powiem, że było całkiem przyzwoicie. Na tyle dobrze, że zamarzył mi się dłuższy dystans… 100+. W ubiegłym, trudnym biegowo roku, zrobiłem to. To nie był łatwy bieg. Długi dystans, mozolna ale nie skomplikowana trasa. Warunki pogodowe, szczególnie w drugiej części trasy, dające niezły wycisk – grad, śnieg i litry deszczu. Na mecie zameldowałem się po 15 godzinach i 9 minutach.
Z wielkim entuzjazmem zapisałem się na tegoroczną edycję. Chciałem pokonać samego siebie. Przekonać swoje ja do większego wysiłku, większego zaangażowania. Chciałem pobiec lepiej, szybciej, tak, żeby nikt nie musiał na mnie czekać. Tylko na mnie czekać. Z takim założeniem pojechałem do Olsztyna. Dwie godziny jazdy, wizyta w biurze zawodów, zdjęcie i jazda na kwaterę.
Kwatera w centrum miasta. Mały samodzielny pokoik z aneksem kuchennym, łazienką… Lokalizacja niezbyt szczęśliwa – za oknem dość ruchliwa ulica – nie trafiłem zbyt szczęśliwie. Przyjechałem na tyle wcześnie, żeby przygotować się do startu, rzeczy, jedzenie itp. Nastawiam budzenie na 1:00, bo o 3:00 jest start. Telefon do domu, ze wszystko jest ok, przebieram się i do łóżka. Domyślnie od 18 do 1 nad ranem – powinienem się wyspać zregenerować…
Kwatera w centrum miasta… za oknem dość ruchliwa… zasnąłem ok 23-ciej. O pierwszej z błogiego snu wyrywa mnie telefon. Wstaję. Wydaje mi się, że przed chwilą się położyłem, że nie sapałem wogóle, dopiero upewnienie się na zegarku, która jest godzina, pozwala potwierdzić, że spałem dwie godziny… dobre i to. Owsianka, kawa, bułka z serem, toaleta, kolejna kawa. Czas płynie nieubłaganie. Wychodzę w gaciach na zewnątrz. Ciepło. W miarę ciepło. Prze ostatnie dni śledziłem prognozy. Ma być ciepło, więc ubieram się odpowiednio. Krótkie spodnie, jeden krótki rękaw, do tego rękawki, które mogę zdjąć w każdej chwili, wiatróweczka, plecak biegowy z wodą, batonami i żelami. Na start docieram o 2:45.
Chwilę przed trzecią, sprawdzenie listy obecności (31 biegaczy – mało coś nas) i ruszamy.
Ciemna noc, bezksiężycowa, na niebie gwiazdy, wielkomiejska cisza. Biegniemy w grupie. Słychać rytmiczne uderzenia podeszwy o beton. Z pobliskiego hotelu wychodzą zdziwieni, wstawieni goście weselni. Dwóch takich biegaczy wyrwało się do przodu i tyle ich było widać. Biegniemy linią brzegową. Po chwili wbiegamy do lasu. Czołówki rozświetlają mrok. Ścieżka, którą biegniemy wije się wzdłuż brzegu, wspina się i opada.
Biegniemy gęsiego, po chwili stawka się rozciąga. Trasa oznakowana, aczkolwiek org ostrzegał, że taśmy są zrywane, ale też systematycznie uzupełniane. Dyskusje na trasie umilkły, słychać tylko szybsze oddechy, podciąganie nosem, kaszlnięcia, szelest ocieranych gałęzi. Już w ubiegłym roku zaskoczył mnie ten specyficzny hałas w lesie. My, biegacze to jedno, ale ptactwo zdaje się krzyczeć, ćwierkać, terkotać, na cały regulator, jakby chciało nas przestraszyć, ostrzec… tylko przed czym?
Przed piątym kilometrem wpadamy na obrzeża Olsztyna, ale po chwili znowu wpadamy w czeluści lasu. Zaczyna świtać. Jest przyjemnie i rześko. Przede mną widać majaczące światła czołówek. Ścieżka dalej się wije, wznosi i opada. Wywracam się na korzeniu. Zahaczam stopą i lecę przed siebie. Nic się nie stało. Kolano stłuczone trochę, ale było w sumie miękko. Podnoszę się z klęczek i dalej biegnę. Biegniemy wzdłuż Łyny.
Mam mokrą brodę. Nad wodą ściele się mgła. Nagle zostaję sam, nie widzę nikogo… zabłądziłem? Już? Na samym początku? Po chwili wszystko wraca do normy. Są ludzie, a właściwie mrugające czerwone punkciki świetlne lampek wstecznych. Doganiam grupkę. Po chwili krzyczę do nich, bo pobiegli prosto, zanim skręcić w lewo… wracają. Takie błędy poprawia wybić z rytmu, ale też zniweczyć cały start. Tu na szczęście obyło się bez konsekwencji.
Dwudziesty kilometr. Do PK1 jakieś dziesięć kolejnych. Chwilę wcześniej wciągnąłem żel i popiłem. W żołądku czuję wielką pustkę. Wyciągam bułę z serem. Myłam ją w ustach i małymi kęsami staram się połykać. Nie specjalnie mi to wychodzi. Jedzenie w biegu, to to, czego nie potrafię. Męczę się i wybija mnie to z rytmu. Żuję bułkę i nic to nie daje. Popijam. Męczy mnie to. Na głodnego przecież nie dobiegnę, a to dopiero 1/5 trasy. W głowie zaczyna coś się psuć. Zaczyna gadać sam ze sobą, z moją głową: „nikt na mnie na mecie nie czeka więc po co to wszystko”, „biegnę sam”, „nikogo nie ma w pobliżu”, „nikt mi nie pomoże”, „nie daję rady”, „to nie mój dzień”, „do mety tak daleko”. Próbuje się skupić, ale nie mogę policzyć ile jeszcze kilometrów do PK1, nie potrafię oszacować jak długo jeszcze…
W głowie zachodzą niepojące procesy, głowa buntuje ciało, a ciało się poddaje. Ku… mać! 28 km – PK1.
Siadam, jem bułkę, trzy ćwiartki pomarańczy, popijam odgazowaną colą. Wracam do żywych? Za mną jeszcze 4-ch biegaczy. Wybiegam z PK. W ubiegłym roku to była Strusiolandia (www.strusiolandia.com), ale się spaliła. Jest przed siódmą rano. Jest już widno, a mnie nadal dopadają potwory, majaki i zwidy. I pojawia się to czego nie chciałem – wizja zejścia. to jest taka realna myśl, jedyna, której się mogę uczepić. Po kilometrze decyduję – zawracam. Ale nie robię tego. Zatrzymuję się i po chwili biegnę dalej. 35 kilometr to będzie 1/3 trasy – podejmę decyzję. To najgorsze co mogę teraz zrobić. Dać sobie szansę na to, że mogę podjąć decyzję, że mogę rozważyć zejście. Zejście z trasy. Umawiam się, że powoli będę biegł do tego 35-tego. Po pięciuset metrach staję, odwracam się, robię dziesięć kroków, odwracam się i biegnę dalej przed siebie. Wyzywam się od cieniasów… sam nie wiem od czego jeszcze, o najgorszych.
Mijają mnie dziewczyny. Pytają się czy mogą mi pomóc. Dziękuję, zabiorę się z wami, ok? I zaczynamy biec. Po 300 metrach już ich nie widzę. Zostałem sam. Nie wiem gdzie jestem, nie wiem dokąd iść, co zrobić. Powinienem mieć kartkę z instrukcją na taki wypadek. Telefonuję do Agnieszki. Nie odbiera. z tyłu słyszę głos. Ktoś biegnie. Dogania mnie… ślimak by mnie dogonił teraz… Pomóc ci? – Nie, dziękuję, jest ok, schodzę z trasy. – Za ponad dwa kilometry jest wioska, złapiesz okazję do Olsztyna. – Dzięki.
Na 36 kilometrze wyłączam zegarek. Skończyłem zawody. Koniec.