Obudziłem się zanim budzik zaczął obwieszczać, że czas już wstawać. Na zewnątrz ciemno. Godzina 4:25. Z okna salonu widać wielki wóz dyszlem skierowanym ku horyzontowi – idzie zima. Ale nie tak szybko. Na termometrze 12 stopni powyżej zera. Już wiem co mam na siebie włożyć, żeby się nie zagrzać i nie zmarznąć. Dzisiaj mam plan, żeby przebiec duszkę, ale z akcentami tempowymi. Przygotowuję się. Kawa. Płatki. Poranna toaleta. Zaczyna świtać. Otaczający mrok rozdzieram czołówką. W myślach uśmiecham się. To się nazywa szczęście. Obudziłem się, oddycham, mogę chodzić – więcej, jestem w stanie przebiec te dziesięć kilometrów i wpleść w to wszystko cokolwiek zechcę. I na koniec nie powiem, że mi się udało, ale – zrobiłem To!
Wybiegam z domu. Mijam świecące punkciki, które szybko znikają. Nie boję się! Nie boję się zwierząt. Boję się ludzi. Tych drugich nie ma. Śpią. Mijam cmentarz parafialny… wieczny odpoczynek… kościół… niechaj będzie pochwalony… figurkę Matki Boskiej… pod Twoją obronę… biegnę i modlę się – nic mi się nie stanie.
Mam wrażenie… właściwie jestem przekonany, że zrobiłem wszystko.
Utarty szlak dookoła Mokrego, a za każdym razem odkrywam na nowo po raz setny mijany zakręt, zaliczony podbieg i zbieg od skrzyżowania. Na drzewach jeszcze liście, ale pola są już puste. Tylko kukurydza jeszcze samotna czeka na zbiór. Uśmiecham się pod nosem… ty tu zostaniesz, a ja biegnę dalej. Do domu docieram po szóstej. Już nie czuć unoszącego się zapachu świeżo rozczynianego chleba, bo chleb się o tej porze prezentuje na sklepowych półkach. Przygotowuję trzy bułki i jadę do pracy, przygotować się do…
To był dobry początek dnia. „dzień dobry”.