Mam trudny okres. Tkwię w nim. Czuję zmęczenie, zniechęcenie. Ale nie przeszkadza mi to wyjść z domu i wybiegać to. I to robię mniej lub bardziej systematycznie, chociaż teraz coraz bardziej. Odczuwam z tego powodu niekłamaną satysfakcję. Może nie z samego początku, kiedy zastanawiam się co ja tu właściwie k…a robię, a przecież mogłem leżeć wygodnie na kanapie, przed telewizorem, w ciepłym domu. Zadowolenie przychodzi tak po kilku kilometrach, kiedy właściwie jest ci już obojętne, czy się zmęczysz, spocisz, ufajdasz błotem. Jestem już wtedy tak naćpany tlenem, rześkim, zimnym powietrzem i w padam w ten błogostan, który wyraźnie kojarzy mi się z metą najdłuższego ultra, gdzie łzy mieszały się z radością, że się uda.. Nie! Że zrobiłem to!. Bo udało się, zawsze będzie kojarzyło się z efektem przypadkowości, a to przecież nie jest przypadek, że dobiegłem, pokonałem siebie, zburzyłem po raz kolejny swoją strefę komfortu.
Dzisiaj wstałem i pobiegłem. Zrobiłem pętelkę biegową głęboko zaciągając się mroźnym powietrzem. Pokonywałem krok za krokiem kolejne wzniesienia i zbiegi. Trochę asfaltu, trochę szutru i szczypta lasu to mój dzisiejszy przepis na sukces. Upichciłem ponad trzynaście kilometrów zróżnicowanego biegu i spałaszowałem go na obiad. Jest pięknie. Dziękuję. A jutro parkrun?