Czasem tak jest. Nie wiem, nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie skąd się to bierze i czym jest to spowodowane. Dzisiaj, to po prostu nie był mój dzień. Koniec. Wstałem rano jakby nigdy nic. Trening miałem zaplanowany już wcześniej – staram się robić założenia z tygodniowym wyprzedzeniem. Wiem z czego będzie się składał taki trening, jakich etapów mogę się spodziewać. Pod to planuje trasę. Nie chcę zwalać winy na coś na co nie mam wpływu. Pogoda od soboty jest tragiczna. Jest mroźno, i bardzo wietrznie. Do tego sucho. Wczoraj wracając z pracy widziałem w powietrzu unoszące się tumany żółtego pyłu. Taka przemieszczająca się z wiatrem zawiesina skutecznie ograniczała widoczność i wciskała się każda szczeliną pod ubranie, do domu, do samochodu. Całe szczęście, że trening nie był zaplanowany na wczoraj. Dzisiejszy poranek bardziej optymistyczny, trochę więcej słońca, przejrzystość powietrza akceptowalna, ale nadal wieje silny wiatr. No i co miałem zrobić? Pobiegłem zrobić swoje. Na dzisiaj w planie bieg w tempie docelowym. Robiłem już to wiele razy – to jest do przeżycia i zrealizowania. Piętnaście minut rozgrzewki, trzydzieści minut w tempie docelowym i ostatnie piętnaście na schłodzenie. Brzmi prosto, ale okazało się, że gdziekolwiek pobiegnę, będę biegł pod wiatr. No i co robię? Biegnę pod wiatr, który skutecznie mnie spowalnia. Tak ma być. Nie demotywuje się. Brnę w to bagno dalej. Staram się realizować minimum. Biegnę aż do Zakurzewa i na skrzyżowaniu zawracam. Chwilę nawet biegnę z wiatrem, ale za to zaczyna mżyć. Już z daleka widziałem, że coś wisi na rzeczy na Górami Łosiowymi no i ostatecznie przywiało do nas deszcz. To dobrze, bo jest sucho, ale dla mnie taki zacinający deszcz nie był do końca pożądany. Deszcz po chwili zmieszał się ze śniegiem, który przy dodatniej temperaturze znikał w zetknięciu z ziemią. Fajnie. Przypomniała mi się ubiegłoroczna walka na Warnelandzie w Olsztynie, gdzie doświadczyłem podczas biegu wszystkich pór roku, a to był maj.
Przemoknięty do suchej nitki dotrwałem do końca treningu, dobiegłem do domu i mocniejszy o nowe doświadczenia wskoczyłem pod prysznic. Jak doprowadziłem się już do porządku, wyjrzałem za okno, a tam piękne słońce uśmiechało się filuternie – I co? Ale zrobiłem Cię w konia. Prawda?
Do zobaczenia na kolejnych treningach… zastanawiam się cały czas gdzie mam wcisnąć gogginschallenge… brakuje godzin, minut, dni…