Pierwszy tydzień przygotowań do Półmaratonu Warszawskiego mam za sobą. Bez żadnych zahamowań mogę powiedzieć, że treningi są urozmaicone, przez co nie trąci nudą, zniechęceniem… największą trudnością jest wstać, ruszyć cztery litery i wziąć się do roboty. Zawsze znajdzie się tysiąc wymówek, które mogą zatrzymać Cię w wygodnym fotelu. Dochodzi do tego jednak kwestia – kto jest silniejszy, kto tutaj rządzi? Początkowa euforia, zachwyt mijają szybko. Często jest tak, że pomysł zapisania się na jakiekolwiek zawody jest ekstremalnie wspaniały i cudowny, na jakieś pół roku przed planowanym startem. Czym bliżej wspomnianego startu, tym to uwielbienie dla własnej pomysłowości staje się coraz bardziej wątpliwe. To na pewno nie wygląda tak jak w social mediach, na zdjęciach, gdzie wszystko wydaje się by takie kolorowe, uśmiechnięte i słodkie. Rzeczywistość jest zupełnie inna, diametralnie przeciwna, to wcale tak nie wygląda…
Na niedzielę miałem zaplanowane dłuższe wybieganie. 14 km tempem konwersacyjnym. 5:50 – 6:20. Rano nie znalazłem tyle siły i determinacji, żeby zerwać się z łóżka i pobiec przed siebie, aczkolwiek trasę miałem zaplanowaną, piękną leśną. Wstałem przed dziewiąta rano. Po jedenastej pojechałem na dworzec odebrać Magdę. Potem była Msza i śpiewanie kolęd, a jeszcze później obiad niedzielny, taki lepszy dwudaniowy, nie odgrzewany… na wypasie. Po obiedzie kawa, ciasto. Zerkam na garmin connect, taką stronę, gdzie zrzuca się treningi. Józek jest pobieganiu, Marcin jest po bieganiu, Przemo jest po bieganiu. Paweł na fejsie wstawił zdjęcie z Gór Łosiowych… zrobiło mi się po prostu głupio i zawstydziłem się sromotnie. Magda wyjeżdża do Bydgoszczy do akademika, pociąg o 17:20. Ja, uroczyście, wyciągam ciuchy biegowe, zakładam je na siebie, odkopuję czołówkę, bo już ciemno jest. Rewiduję założenia co do trasy. Pakuję Magdę i walizę ze słoikami do auta i jedziemy. Na dworcu buzi, buzi i odezwij się jak dojedziesz, ok? Wracam do Mokrego, parkuje auto, włączam czołówkę i zaczynam bieg. Chłopaki, dzięki za motywację. Byłem na prawdę zmęczony i pomyślałem już, że jeśli odpuszczę jeden dzień biegania to nic się nie stanie. Otóż nie! Stanie się. Na bieg wybrałem ścieżkę rowerową. Nic nie powinna mi się stać, nic mnie nie przejedzie, nie skręcę nogi, nie zgubię się. Trasę wyznaczyłem w kierunku Grudziądza. Biegnę do Rona Wyszyńskiego i z powrotem, a potem już po Mokrem: Błękitna, Pogodną i Turkusową do domu. Wyliczone 14 km. Trochę przewyższeń, ale cóż. No i bardzo się zdziwiłem, bo na trasie okazało się, że nie jestem jedynym wariatem z mokrą głową, który wieczorowa pora uskutecznia sobie truchty. Tylko na ścieżce między Mokrem a Grudziądzem spotkałem rowerzystę i trzech biegaczy i parę spacerowiczów, a w samym Mokrem wyścignęła mnie pani z pieskiem – magia noworocznych postanowień?
Do Grudziądza dobiegłem. Było przyjemnie, trochę przeszkadzał wiatr, ale było ok. Na rondzie zawróciłem i zacząłem pokonywać tą samą trasę tylko w odwrotnym kierunku. Biegło się lepiej, bo delikatnie pomagał wiatr wiejący momentami w plecy. Mijając dom, na zegarku wyświetliła się informacja o przebytym dystansie 9 km – jeszcze 5km. Teraz zaczęła się walka z samym sobą, z myślami, z chęcią zawrócenia, zakończenia, zatrzymania się, położenia. Przez całą drogę w słuchawkach towarzyszył mi podcast BlackHatUltra. Dzięki temu, że w słuchawkach ktoś do mnie gadał nie czułem się sam i mogłem głowę zająć słuchaniem, a nie rozkminianiem: biec, czy nie biec. Jak dopadały mnie takie negatywne myśli, zwiększałem głośność i tłumiłem destrukcyjne zamiary w zalążku. No chyba, że biegnę w towarzystwie np Przemka, to nie mam takiego problemu, ale samotny bieg, ciemność rozcinana mętnym światłem czołówki (baterie muszę wymienić) to jest już wyzwanie. Zasadniczo boję się tylko znużenia. Nie boję się ludzi, zwierząt itp. No i słuchanie podcastów jest dla mnie fajnym rozwiązaniem.
Końcówka biegu była dla mnie dobijająca. Dziś to było ponad moje siły, nie doszedłem jeszcze do takiego stanu lekkości biegu jak w ubiegłym sezonie. Złożyło się na to wiele czynników, być może stres, zmęczenie, niedawna choroba. Ale dam radę. Nie zawiodę samego siebie i nikogo z Was. W sumie pierwszy tydzień 2023 roku na plus! Zrealizowałem wszystkie jednostki treningowe – ostatnią rzutem na taśmę. Przebiegłem ponad pięćdziesiąt kilometrów i zajęło mi to ponad pięć godzin czystego biegu. Dzisiaj odpoczynek, a jutro wychodzenia ze strefy komfortu ciąg dalszy – to wcale tak różowo nie wygląda .