Niedziela. W weekend robię zwyczajowo dłuższe wybiegania. Tak żeby zahartować się na dłuższym dystansie, żeby sponiewierać się, żeby doświadczyć czegoś nowego. Bardzo ważne jest planowanie. Pozwala oswoić mi się z myślą, że będzie się działo. Powinno to wyglądać jak przygotowanie do zawodów, ale tych ostatnio jak na lekarstwo, więc chyba zapomniałem, jak to się robi.
Cztery lata temu, tego samego dnia napadało śniegu. Dzisiaj na drogach czarno, temperatura pięć stopni powyżej zera, czyli teoretycznie ciepło jak na koniec listopada. Pogodynka zapowiadała słońce, ale niestety pomyliła się. Od rana niebo spowite grubą warstwą chmur. Ubranie przygotowałem wczoraj, dorzuciłem jednak jeszcze jedną warstwę – nie rozpędzę się przy długim wybieganiu to takiego tempa, że będzie ze mnie parowało. Raczej spocę się i będzie mi potem zimno. Przygotowałem też żele i dekstrozę.
Rano solidne śniadanie, do tego espresso. Najpierw Bogu, to co boskie, a potem bieganko.
Wczoraj kreśliłem trasę w komputerze, potem wgrałem ją do zegarka. Zaplanowałem ok. 30 km. A co tam, jak szaleć, to szaleć. Większość trasy w lasach, w okolicach Zakurzewa, Wełcza, Leśniewa, Dusocina i Mokrego. Dzisiaj nie było płasko, oj nie! Ponad 320m do góry i w dół. Już takie przewyższenia mogą dać w kość. Ruszyłem chyżo w kierunku mokrzańskich stawów. Gdyby nie pandemia to za dwa tygodnie odbyłby się Bieg Karpia w Mokrem. Tymczasem karpi jak na lekarstwo – część stawów stoi pustych. Podbiegam pod Łosiowe Góry i zahaczam o punkty widokowe – nie zatrzymuję się jednak – biegnę dalej w kierunku Wełcza najpierw żółtym, a potem czerwonym szlakiem. Las jest już smutny, rudobrązowy. Większość liści już spadła, a na pewno zmieniła kolor. Nawet modrzewiowe igły zabarwiły rdzawo ścieżki. Zbiegam do żółtego szlaku i odbijam w prawo. Mijają mnie rowerzyści, a ja biegnę dalej. Odbijam w kierunku schronów – znowu podbieg. Po 12-tu kilometrach zatrzymuję się na chwilę i aplikuję pierwszy żel. Jestem na punkcie postoju przy żółtym szlaku. Parking tym razem jest pusty – może to wczesna pora, a na pewno pogoda.
Dotychczas biegłem znaną mi trasą z wcześniejszych wycieczek biegowych, ale za chwilę wkroczę na zupełnie nowy teren. Od tej chwili polegać będę tylko na zegarku. Trasa jest piękna, leśna, miękka, usłana liśćmi. W lesie jest ciepło, bezwietrznie, klimatycznie i aromatycznie. Mimo braku słońca pachnie świeżo ściętym drewnem, żywica przyjemnie drażni nozdrza – nic tylko się zaciągnąć. Biegnę prawie cały czas na północ, dopiero gdzieś na wysokości Wielkiego Wełcza odbijam w prawo i biegnę w kierunku północno-wschodnim z każdym krokiem zbliżając się do granicy z województwem pomorskim. Po dwóch godzinach odbijam na południe. Na 19-tym kilometrze byłem już bardzo blisko Hermanowa, Gardei. Okazało się zresztą, że wbiegłem na czerwony szlak, który prowadzi do Gardei.
Do domu zostało jeszcze trochę biegania. Staram się nie patrzeć na zegarek, a jeśli już to na trasę, a nie na pozostały do przebiegnięcia dystans. Na trasie w lesie jestem sam. Żadnej zwierzyny, od czasu do czasu tylko ptaki. Jestem ja, moja leśna ścieżka i muza. Po pewnym czasie zaczynam poznawać ścieżkę – biegłem już tędy. Czerwony szlak znika, ja biegnę z drugiej strony Suchego Bagna i mijam jezioro Głeboczek. Poruszam się droga pożarową, jej miękkim poboczem. Znowu mijam parę rowerzystów – trochę byli zdziwieni moim widokiem. Pokiwaliśmy sobie i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę.
Jestem już zmęczony. Planuję zaaplikować kolejny żel, ale jeszcze nie teraz. Podbiegi mnie męczą. Coraz częściej podbiegając przechodzę do marszu, ale nie zatrzymuję się. Po chwili gubię trasę. Na rozwidleniu biegnę nie w tym kierunku do trzeba – muszę zawrócić. Po chwili zegarek wibruje, że jestem na właściwej trasie. Ok. Nadrobiłem z dwieście metrów. Dobrze, że tylko tyle. Po chwili ponownie gubię trasę – tym razem nie zawracam tylko idę przez chaszcze na przełaj. Po chwili jestem na właściwej ścieżce. Jeszcze raz gubię trasę. zaczynam wątpić, czy wgrałem właściwy ślad. Zwątpiłem gdy zobaczyłem drogowskaz do leśniczówki, której nie powinno tu być! Tak na oko to biegnę w przeciwnym kierunku, ale zegarek pokazuje, że jest w porządku. Jestem zmęczony i zdenerwowany. Zaczyna się…
Kryzys. To uczucie jest mi nie obce. Doświadczam go szczególnie podczas długich i męczących zawodów. Ta nieodparta chęć zatrzymania się, położenia, zamknięcia na chwilę oczu. Tym razem dochodzi jeszcze jedna myśl. Na zawodach jest to mało prawdopodobne, ale tutaj myślę, żeby zadzwonić do domu i poprosić o zdjęcie z trasy. Tylko gdzie ja jestem. Podwózka równałaby się z rezygnacją, porażką, poddaniem się. W głowie walczą ze sobą dwa fronty i ścierają się. „Zrezygnuję” z „dam radę i nie poddam się”. To jest bolesne i trudne. Z każdym krokiem chęć rezygnacji rośnie. Im bliżej domu, im mniejszy dystans do przebiegnięcia tym chęć rezygnacji jest paradoksalnie większa. Łyka dekstrozę – chyba mam za myło cukru w organizmie, bo nękają mnie takie koszmarne wątpliwości.
Nagle ni stąd, ni z owąd pojawia się żółty szlak. Po chwili zwątpienie, bo zegarek pokazuje, żebym z niego zszedł – „i ty, Brutusie, przeciw mnie?” Ale posłusznie zbiegłem ze szlaku. trochę kluczę, ale nie gubię śladu. Po paruset metrach pojawia się ponownie żółtek – okazało się, że biegłem skrótem. Odruchowo dotykam telefonu – zatelefonuję po Adama, niech podjedzie do Leśniewa, albo polną drogą na pętlę 5-ki do Białochówka. Karcę sam siebie w myślach – nie poddaję się. Docieram do punktu postoju w Leśniewie. Zatrzymuję się i łykam dekstrozę. Ju tak nie daleko. Tłumaczę sobie w myślach, wizualizuje trasę: kilometr asfaltem, potem skrót do Białochówka przez las, a od pętli tylko dwa kilometry – dam radę. Jestem już w wąwozie, za chwile będę na dole przy pętli. Każdy krok sprawia mi …
Dobrze, że nic mnie nie widzi. Zwalniam, ale nie przechodzę do marszu. Czekam na telefon z domu, bo na pewno jestem spóźniony na obiad, chciałem tego uniknąć – nie udało się. Ale telefon milczy, więc ja też nie będę dzwonił. Te dwa kilometry, już nawet trochę mniej przebiegnę. A nawet jak zadzwonią, to powiem, że jeszcze trzynaście, dziesięć, siedem… minut. Ostatnie pięćset metrów próbuje przyspieszyć, tak bardzo chcę być już w domu. Wydaje mi się, że przyspieszyłem. Już widzę dom. Jeszcze tylko jeden zakręt… wyciągam klucz z kieszeni, po cichu otwieram drzwi. Jestem.
Po przebiegnięciu ponad trzydziestu kilometrów, po pokonaniu kryzysu… jestem w domu. To uczucie… Dzięki.
Trudności były, są i będą. Zawsze. Problem jest w tym jak sobie nimi poradzić. Jak wszystko poukładać w głowie, żeby zarybiło, tak jak ja tego chcę. Jestem dzisiaj zadowolony, bo wygrałem podwójnie, a może i więcej razy. Dzisiaj jestem ZWYCIĘZCĄ!