Mój Tato, rocznik 38. Urodził się w małej wiosce na Kociewiu Huta Kalna. Po wojnie trafił ze swoją matką do Tczewa, gdzie mieszka do dnia dzisiejszego. Tam poznał moją Mamę, no i ja się w pewnym momencie pojawiłem na świecie. Teraz ja jestem tatą i mieszkam w Mokrem. Tata mój mieszka sam. Jestem z niego bardzo dumny jak sobie radzi. Ni stąd, ni zowąd otrzymaliśmy wczoraj zaproszenie na obiad. I tak wybieraliśmy się do niego, no ale nie koniecznie wczoraj… Okazało się, że na niedzielę dostał zaproszenie do Beaty do Brzeźna na urodziny, a za tydzień jedzie do Hani i Jarka do Turzy. Z kolei Magda w kolejny weekend jest zaproszona na urodziny…. strasznie to skomplikowane… Reasumując zostaliśmy postawieni przed faktem dokonanym – obiad u Taty, nieodwoływalny. Ok. Odwołałem wszystkie ziemskie sprawy, wsiadamy w auto i jedziemy do Tczewa. Aga ugotowała pyszną ogórkową z naszych ogórków z naszego ogrodu z kiszonych wg przepisu Gryciowej (rewelacyjny przepis), a Tata miał przygotować coś z mięsa. Taka była umowa. Dojeżdżając do Tczewa, mieliśmy zadzwonić, żeby wstawił ziemniaki… Podróż mija w spokoju, zbliżamy się do Gniewu – dzwoni Tata. Przyszedł do niego Mietek, zaczęli gadać, Tata się zapomniał, przegadał całą karkówkę w sosie grzybowym, która się spaliła na małe węgielki…
Tato, nic się nie stało, zaraz coś wymyślimy – mówi Aga i kombinuje coś zastępczego. Ostatecznie Tata gotuje makaron, Agą dorabia do tego sos i mamy obiad. W domu robimy jeszcze generalne wietrzenie. Dymu już nie ma, ale charakterystyczny smród „przyprawy nieboszczycy” jak się u nas w domu mówiło, drażnił w nozdrza. Karkóweczki nie udało się uratować – Tata mówił, że to się zdrapie – wylądowała ma śmietniku. Zobaczymy czy brytfankę da się zreanimować – zalaliśmy gorącą solanką i zobaczymy co z tego wyniknie. Tacie było niesamowicie przykro, że proszony obiad nie wyszedł dlatego na koniec ze smakiem wpałaszowaliśmy każdy po pucharku lodów. Wbrew pozorom, to był bardzo udany wyjazd na proszony obiad.
Wcale nie żałuję, że czelendżu Gogginsa nie zdołałem dokończyć – przyjdzie jeszcze na to odpowiedni czas i pora. Dobrze, że jest Tata i On teraz jest najważniejszy. A pobiegać mogę zawsze. Tak też zrobiłem.
Niedziela 13-go marca, media torpedują nas informacjami z ukraińskiego frontu. To jest tak przytłaczające, ze robię pauzę i robię zaplanowane wcześniej długie wybieganie. Nie było dzisiaj łatwo. Biegłem na zmęczonych nogach, po zmiennym podłożu, pod górę i z górki, do Wełcza i z powrotem. Chciałem zdążyć na koniec dziesiątowej Mszy w Wałczu, ale minął mnie wracający już z niej nasz proboszcz. Pokiwaliśmy sobie i tyle. Ja dobiegłem do kościółka, pomodliłem się i „popędziłem” do domu na nie przypalony, niedzielny obiad. W sumie to był bardzo udany weekend, a do startu pozostało 14 dni. Tylko. Teraz to tylko niczego nie spieprzyć, spalić… jak zwał, tak zwał. Cześć! Jutro mam całkę – nie biegam.