„Jedyna różnica między ludźmi, którzy realizują swoje marzenia, a całą resztą świata jest to, że ci pierwsi pewnego dnia podnieśli wzrok znad książki, wstali z fotela i ruszyli na spotkanie swoich marzeń.” To ja ruszyłem dziś. Wieczorem kupiłem bilet na pociąg. Rano wstałem, ubrałem się i z dworca PKP wyruszyłem na spotkanie…
Zastanawiałem się co zrobić i doszedłem do wniosku, że czegoś mi brakuje. Klepanie kilometrów pod konkretny dystans jest ok, ale potrzebowałem większej przestrzeni i większego luzu. No to wymyśliłem sobie, że wsiadam do pociągu, jadę i wracam z buta. Tak też zrobiłem. Zastanawiałem się nad wyborem punktu A, no bo punk B był oczywisty – dom. Kwidzyn już był. Pomyślałem o Brodnicy, ale rzucanie się na większy kilometraż byłoby samobójstwem. Padło na Jabłonowo Pomorskie jaki taki półśrodek, który znalazł się na mapie w połowie drogi między Brodnicą a przystankiem zwanym domem. Na mapie wykreśliłem przebieg trasy, wgrałem do zegarka, przygotowałem plecak i ciuchy do biegania. Ograniczeniem był dzień wolny od pracy – padło na środę. Drugim czynnikiem, który mógłby pokrzyżować plany była pogoda. Ta jednak poprawiła się zdecydowanie. Nie lubię deszczu, chociaż i w deszczu biegałem. Ale te chmury nie wskazywały na deszcz, prognoza również była optymistyczna, a rzeczywistość była jeszcze lepsza.
Trzydzieści minut w pociągu. Za oknem zmienia się krajobraz. Dominują pola uprawne w kolorze zieleni oraz żółci. Zieleń uspokaja, a żółty daje dużo optymizmu. Wysiadam w Jabłonowie, ściągam kurtkę, zakładam rękawki – jak będzie za ciepło szybko je ściągnę. Jem ostatnią bułę – w pociągu zjadłem trzy. Odpalam słuchawki, włączam traka w zegarku i jestem gotowy. Ruszam. Trasa w większości jest asfaltowa, ale poprowadzona mało uczęszczanymi drogami, więc było bezpiecznie. Zależało mi na tym, żeby poprowadzić trasę po prostej i jak najkrócej. Udało się zaplanować kawałek lasu w okolicach miejscowości Orle – jest tam Rezerwat Doliny Osy. Jabłonowo zostawiam w tyle bardzo szybko – to mała miejscowość gminna. Kieruję się na północny zachód. Mijam Szczepanki i skręcam w prawo. Omijam wioski, po drodze mijam pojedyncze zabudowania. Od czasu do czasu ustępuję miejsca przejeżdżającym samochodom osobowym i rozmawiam z psami dziarsko szczekającymi i zazdrośnie spoglądającymi przez płot. Bo ja biegnę dokąd chcę, a one są ograniczone niejednokrotnie długością łańcucha, powierzchnią kojca a w najlepszym przypadku ogrodzeniem. Dookoła pola żółte i zielone, zarówno w tej pierwszej, jak i dalszej perspektywie. Po lewej stronie trochę lasu, w którym skrywa się rzeczką Lutryna. Dużo świeżego powietrza, delikatnie wiejący wiatr oczywiście w twarz, bo jakże by inaczej. Niebo zaciągnięte chmurami.
Pierwszą większą miejscowością na mojej trasie jest Świecie nad Osą. Przed miejscowością mijam XIXw cmentarz pandemiczny zlokalizowany na wzgórzu zwanym Cholernikiem – u podnóża głazy upamiętniające ofiary pandemii z lat 1831-40. Za rogatkami dopiero na dobrą sprawę mijam pierwszego żywego człowieka, któremu mówię dzień dobry. Świecie nad Osą to znowu miejscowość gminna, niewielka, szybko ją mijam, nie zatrzymuję się. Wbrew nazwie Świecie nie leży nad Osą tylko nad wspominają wcześniej Lutryną, która jest lewym dopływem Osy. Po minięciu Świecia kieruję się w stronę miejscowości Słup. Teren trochę się zmiana. Zaliczam pierwszy znaczny podbieg, a właściwie podejście. Jestem otumaniony zapachem rzepaku, który tak słodzi, że aż się robi mdło. Po lewej stronie mijam Olejarnie Świecie, no i wszystko się wyjaśnia – dużo rzepaku no i można tłoczyć na zimno z nich ekologiczne oleje.
Jak jest podbieg, to musi się pojawić zbieg. I na odwrót. Trzeba się z tym pogodzić. Na podbiegi podchodzę, a zbiegi zbiegam. Zbliżam się do miejscowości Słup. Nazwy miejscowości Słup i Słupski Młyn najprawdopodobniej pochodzą od słupów żelaznych, które kazał wbić w rzekę Osę król Bolesław Chrobry po udanej wyprawie na podbój Prusów. Ale istnieje inne wyjaśnienie nazwy. Współcześni badacze skłaniają się raczej do łączenia nazwy z grodziskiem na którego szczycie wznoszono drewnianą wieżę mieszkalno-obronną zwaną w dawnej Polsce „słupami”. Przy sklepie zrobiłem sobie pierwszy przystanek. Pojadłem, popiłem uzupełniłem zapasy i ruszyłem w dalszą drogę. Wieś Orle. Schodzę z asfaltu i kieruję się w stronę Rezerwatu Doliny Osy. Na polu przed rezerwatem pasą się sarny. Spłoszyły się na mój widok. Przez rezerwat przeprowadzona jest ścieżka rowerowa, którą się poruszałem. W rezerwacie różne gatunki drzew jesiony, olchy, wiązy, buki, dęby. Zatrzymałem się przez chwilę przy kobiercu kwitnących zawilców. Czas nagli, trzeba ruszyć cztery litery. Następny punkt na trasie to Rogóźno Zamek. Z daleka widać majestatyczną bryłę wieży, ale to nie na dziś zwiedzanie. Przeprawiam się przez Osę i pokonuję najniebezpieczniejszy odcinek trasy wzdłuż DK16. Jakieś 400 metrów i przede mną jedno z większych podejść do Rogóźna. Szczerze to już zaczynam człapać. Dopada mnie kryzys i zaczynam gadać sam do siebie. Rozpościera się przede mną widmo mety, niedalekiego końca i zamiast mnie to motywować, to strasznie rozprasza. Takim marszobiegiem docieram do Rogóźna, skąd już niedaleko do domu. Biegłem tą trasą w niedzielę. Kolejny, ale za to jeden z ostatnich zbiegów i podbieg a w dole remontowana od lat linia kolejowa z Malborka do Torunia. Na końcu podbiegu wieś Skurgwy, trzy kilometry do Białochowa i z górki przez aleję kasztanową do Mokrego. Docieram w okolicę kościoła parafialnego i stamtąd już 1000 metrów i meta.
Powiem tak. Było pięknie, wspaniale, cudownie, momentami epicko, ale zmasakrowała mnie trochę ta wyprawa ad hoc. 35 kilometrów, 4 godziny 22 minuty w biegu, 2650 kcal … idę coś zjeść, jestem głodny jak wilk.
Czy będzie powtórka? Jak ktoś się zdecyduje pobiec ze mną to tak. Samemu? Też tak.