Tlenu, trzeba mi tlenu… wybiegłem więc dzisiaj, mając w perspektywie dzień w pracy, oddychając klimatyzowanym powietrzem. Warneland już niedługo. Ostatnio przebiegłem dookoła mojej wioski dyszkę. Dzisiaj czas na dwie dyszki. Czy podołam temu wyzwaniu?
Pobudka po piątej rano. Jest progres – wczoraj było przed czwartą. Poszedłem wcześnie spać i czułem się rześko. Śniadanie, rozciąganie, ubieranie i wybieganie.Trasa taka sama jak ostatnio, tylko pokonywana dwukrotnie – pętelki. Zakładane tempo jak pod ultra w moim wykonaniu, mocne. Zamierzałem trzymać się średnio 6:00. Na zewnątrz jest chłodno, słońce zaczyna dopiero przedzierać się przez gęstą warstwę chmur. Pierwsze kilometry idą zgodnie z założeniem, ale jest to bieg pod wiatr. Po chwili okazuje się że kierunek, raczej mojego biegu niż wiatru, zmienia się. Oznacza to, że nawrotki od Zakurzewa będą jednak pod wiatr. Biegnę wzdłuż stawów płosząc czaple, łabędzie i inne kaczki. Tempo trzymam tak jak zakładałem +/- 2 sekundy. Na uszach słuchawki, a w głowie kolejny odcinek podcastu „Świat okiem Biegacza” – wciągająca lektura.
Biegnę w stronę wschodzącego słońca. Nic i nikt mnie nie rozprasza. Bądź co bądź jest sobota. Nikt normalny o tej porze nie zrywa się łóżka i nie biega. A może tylko mi się tak zdaje. Na pewno zdaje mi się. Dla określonego celu wielu jest w stanie poświęcić się, zrezygnować z jednej przyjemności dla drugiej. Biegnę i wizualizuję sobie cel. Muszę powtarzać sobie „ile już za mną”, zamiast „ile jeszcze przede mną”. 1/4 za mną, za chwilę 1/3. Pod koniec pierwszego okrążenia zaczynam rozpatrywać pomysł zejścia po pierwszym okrążeniu. Przez głowę przetaczają się wszystkie za i przeciw. Walczą ze sobą. Szala zwycięstwa przeważa raz za, a raz przeciw. Błogo oddając się myślom minąłem zbieg do domu. Stało się. Nie zawrócę przecież. Po chwili już 2/3 biegu za mną. Biegnę z wiatrem, ale w głowie mi siedzi nawrót w Zakurzewie przy szkole, gdzie po raz ostatni będę zawracał.
Robi się ciepło. Jestem ubrany „na krótko”. Na łydkach kompresy, na grzbiecie podkoszulka „setka” i biegowy dres. Nie czuję mokrych pleców, ale zaczyna się robić ciepło – pot skutecznie jest odprowadzana na zewnątrz. Z każdym krokiem przybliżającym mnie do końca dzisiejszego biegu narasta radość, zadowolenie… euforia to może zbyt dużo powiedziane. Cieszę się, że nie zrezygnowałem. 21,61 km w tempie 5:58, czyli zgodnie z założeniem. Tętno wiem, że skakało – stary jestem i słaby, ale dam radę. Teraz muszę ogarnąć się i do pracy.
Oczywiście prysznic jest zajęty. Rozciągam się i roluję. W tym czasie spod prysznica wychodzi Adam. 15 minut i jestem gotowy. O 9:00 otwieramy punkt wydań. Przyciskam pedał gazu – pod Alfą jestem dwie minuty przed dziewiątą. Uff – wstydu nie będzie, nie spóźniłem się.
W pracy pojawia się ból z lewej strony prawego kolana. Diagnozuję natychmiast, że trzeba wymienić asfaltowe buty. Jutro uciekam do lasu.