Środa jest tym dniem, który daje już solidne podstawy do tego, by sądzić że weekend jednak się odbędzie. Z takim nastawieniem rano, powoli opuściłem nogi, dotykając stopami podłogi. Krok za krokiem zmierzałem w stronę kuchni, gdzie przygotowując płatki owsiane zastanawiałem się, co przyniesie mi nowy dzień. Dzisiaj dzień wolny od pracy, dlatego na przedpołudnie zaplanowałem trening. Później okazało się, że był to strzał w dziesiątkę bowiem po południu zaczął padać długo wyczekiwany deszcz. Co prawda nie ma złej pogody, jest tylko nieodpowiedni strój, ale zdecydowanie przyjemniej biegnie się „na sucho”.
Dopiłem filiżankę kawy, przekręciłem klucz w zamku i opuściłem bezpieczną strefę komfortu. Mój zamiar na dziś to przebiec dyszkę i nie dać się zmasakrować. Ostatecznie przebiegłem dyszkę i się zmasakrowałem. Dzisiaj wszystko mi przeszkadzało. Kręciłem się po Mokrem, chodnikami, ścieżką rowerową… Najpierw rozgrzewka, a potem akcenty – dziesięć powtórzeń odcinków 200 metrowych szybko ze 100 metrowym odpoczynkiem. Na koniec schłodzenie. I o ile początek i koniec był całkiem w porządku, to środek przetworzył mnie na mielone. Takie na wpółsurowe, zbyt tłuste, niedostatecznie przyprawione. Dorzuciłem do tego tylko satysfakcję. Satysfakcję z tego, że się nie poddałem, nie przespałem, nie odwróciłem się plecami i nie olałem. To co mogłem zrobić, zrobiłem. W sobotę jadę do Kwidzyna i spodziewam się solidnej zadyszki, bo to tak zawody się nazywają. To będzie V Kwidzyńska Zadyszka, a ja tam będę pierwszy raz. Jadę z kolegą Przemysławem i Zbigniewem. O 10-tej będę walczył o przeżycie na dziesięciokilometrowej trasie trailowej w Miłosnej. To będzie zadyszana miłość od pierwszego kroku.
Tyle na dziś. Dożyjmy wszyscy do weekendu, a potem to już będzie dobrze. Miłego dnia.