Środa przywitała mnie na deszczowo. Dzień wolny. Liczyłem na piękną jesienną słoneczną aurę a tu taki psikus. Ale na szczęście nie padało na tyle mocno, że nie mógłbym wykonać swojego treningu biegowego. Nie zastanawiając sie długo, nie czekając na zmianę sytuacji meteorologicznej wybiegłem z domu. Początek był nawet całkiem niezły, ale po kilometrze zacząłem kluczyć pośród kałuż na naszej dziurawej, miejscami jak ser szwajcarski, mokrzańskiej drodze. Już po chwili buty miałem mokre, a że biegłem a butach z siateczkową cholewką to i skarpety pochwali zaczynały być mokre. Czekałem jeszcze tylko na przejeżdżający samochód, który obryzga mnie „od stóp do głów”. Na szczęście nic takiego sie nie stało. Od 4-go kilometra szybkie odcinki dwustumetrowe na stumetrowej przerwie. Trochę pod górkę – było ciężko; a trochę z górki. Biegnąc rozglądam się dookoła. Na polach jest szaro-ziemiście. W lesie … to zależy, ale wzdłuż drogi zaczyna robić się kolorowo. A na poboczu zaczyna znowu przybywać śmieci. Staram się zawsze coś zabrać ze sobą, może trzeba pomyśleć o wózku biegowym…
Szybkie dwusetki trochę mnie zmogły, ale dotrwałem do końca. Jestem zadowolony, endorfiny buzują.
Aga w pracy, Magda z Adamem zajęcia online, a ja jadę do Taty do Tczewa.