Rozgrzewam się jak mogę, a właściwie to staram się nie schłodzić jeszcze bardziej. Wymachy rąk, nóg, podskoki, pan po sąsiedzku wyciągnął skakankę. Każdy próbuje zrobić coś. Na widok roznegliżowanych przechodzących biegaczy robi się niedobrze, no ale każdy ma inny próg odczuwania bólu, chłodu… Piętnaście minut przed planowanym startem szybko przebieram się, pakuję depozyt i oddaję do samochodu. Energicznym krokiem wspinam się ul. Sanguszki do Konwiktorskiej gdzie zlokalizowany został start. Mijam Państwową Wytwórnię Papierów Wartościowych i dochodzę do stadionu Polonii. Dalej nie da się przecisnąć – z przodu i z tyłu morze biegaczy. Trwa jeszcze zorganizowana na scenie rozgrzewka, czas nieubłaganie mija, ostatni „wózkarze” meldują się na starcie i o godzinie 8:57 zaczynają swój wyścig. Za chwilę „nasze” odliczanie, ale przedtem jeszcze … dla mnie to sią ciarki!
Zanim jednak ruszyliśmy po 3..2…1 …start, minęło kilka minut – w sumie ponad 5 minut, tak wynika z sms z wynikami ( różnica pomiędzy czasem netto i brutto). W końcu biegniemy. Początek jak w Lokomotywie Tuwima, ale z każdą chwilą przyspieszamy. Skręcamy w prawo w Andersa i biegniemy w dość dużym ścisku. Ciężko jest wyprzedzać, omijać, ale staram się wykorzystać każdą okazję. Nie kontroluję nic, ani tempa, ani tętna, nic. W efekcie pierwszy kilometr 5:15. Szału nie ma, ale to i tak powyżej moich założeń. Drugi kilometr jeszcze szybciej – 5:05. Na trzecim kilometrze wpadamy na Wisłostradę i biegniemy z wiatrem na południe. Po prawej stronie mijamy Cytadelę Warszawską. Trzeci kilometr 4:51! za szybko. Pamiętam, że teraz, około kilometra będziemy biegli Wisłostradą po płaskim, ale za chwilę będziemy wspinali się ślimakiem na Most Gdański. Po 4-tym kilometrze punkt kibicowania Fundacji Rak&Roll – przybijam „piątkę mocy” i zaczyna się podbieg. Na podbiegu pierwszy punkt nawadniania. Omijam i biegu dalej. Na moście czuć już podmuchy wiatru, na szczęście boczne. Mijam piąty kilometr i punkt kontrolny – 5:18 – to efekt zakrętu na podbiegu i zamieszania z punktem nawadniania. To pokazuje jak ważne jest zapoznanie się z trasą i całą jej infrastrukturą. Ważna jest wiedza gdzie takie punkty będą zlokalizowane i po której stronie żeby unikać przecinania toru biegu innym biegaczom, a tak się zdarzało, że ktoś przebiega z lewej strony jezdni na prawą, bo po prawej stoją stoły z wodą. A w informatorze było. Dla mnie ma to znaczenie, bo każde wytrącenie z rytmu biegu wpływa na mój komfort biegu, zmęczenie z tym związane, no i wynik ostatecznie. Podobnie jest z osobami, które stają w na starcie w nie swojej strefie startowej – czyt. wolniejsi biegacze stają z szybszymi, a później w trakcie biegu spowalniają chcących biec szybciej tworząc niejednokrotnie ścianę nie do przebicia. To nie jest mały, lokalny bieg, ale duża impreza gdzie startuje ok 7 tysięcy biegaczy. Może niepotrzebnie narzekam, ale taka refleksja mi się nasunęła.
Jesteśmy po drugiej stronie Wisły. Biegniemy ul. Starzyńskiego. Okrążamy warszawskie ZOO i zmierzamy w stronę drugiego mostu, którym dzisiaj pobiegniemy, mostu Świętokrzyskiego. Zbliża się dziesiąty kilometr i czas na rachunek sumienia. Pierwszą piątkę pobiegłem w średnim tempie 5:11 – o 10 sekund szybciej od założenia. Kolejna piątka podobnie. Na 10-tym kilometrze zanotowałem czas 51:45 i jeśli utrzymałbym takie tempo biegu do końca rywalizacji dałoby to rekord życiowy w postaci czasu 1:49:21 (+8 minut). Jestem realistą. Coś mi to nie gra. Po 10-tym kilometrze wyciągam żel i na najbliższym punkcie nawadniania obficie popijam go wodą. Widzę już stadion narodowy. Wracają wspomnienia pierwszego maratonu, którego metą zlokalizowana była na płycie stadionu. Ale jestem tu i teraz, i mamy zupełnie inny bieg. Krótki podbieg i wracamy na drugą stronę rzeki. Tym czasem zaliczam 11 i 12-ty kilometr i można powiedzieć, że to już z górki. Na kolejnym kilometrze zaczyna się coś dziać. Tempo spada, tylko 5:23, nie jest źle, mogę jeszcze się odbudować, ale samopoczucie mówi mi zupełnie coś innego. Czuję, że siły mnie opuszczają. Czyżby żel nie zadziałał, może zbyt późno go przyjąłem, albo za mało wody. Wyciągam kolejny żel. Muszę się doładować, bo nie dobiegnę. Zaczynają się kotłować czarne myśli. Biegnę lewym marginesem ulicy, żeby nikomu nie przeszkadzać. Przypominam sobie, że za hotelem powinna być flaga z 18-tym kilometrem. Ale to dopiero za 4 kilometry. Jak żyć? Jak dobiec? 15-ty kilometr 5:31, coraz słabiej. Po prawej mijam Park Ujazdowski i siedzibę radiowej Trójki, Mijam Agrykolę, za chwilę będzie zakręt w lewo, w dół do Wisły i zawracamy. Zaczyna się walka z wiatrem. Kolejny kilometr tragicznie 5:47, a długo wyczekiwany 18-ty podobnie. Do mety zostało 3 km.
Przechodzę do szybkiego marszu. Byle się nie zatrzymać. Liczę do trzydziestu i zaczynam trucht. nie poddam się. Wyznaczam przed sobą punkt do którego chcę się przybliżyć. Powoli przyspieszam. Brzmi to komicznie, ale na prawdę powoli zwiększam prędkość. Tempo wzrasta, czuję przypływ sił, byle nie przeszacować ich. Na zegarku jest 5:11. Wbiegamy do tunelu. kilometrowy tunel z podbiegiem i do mety zostanie już tak nie wiele. Nie poddaję się, nie na 1500 metrów przed metą. Zaczynam przeliczać dystans na metry, to pomaga, to mój sprawdzony sposób, skuteczny sposób. Wiem, że oszukuję się, ale skoro działa? Słyszę już metę. Słyszę i widzę. Przyspieszam. Ostatnie metry przed metą nie czuję już nic oprócz radochy. Widzę zegar i już wiem, że będzie rekord. Nie taki, który prognozowałem jeszcze dziesięć kilometrów wcześniej, ale taki, który zakładałem w domu. Od startu trzymałem się zajęcy na 1:50:00, ale najpierw odleciała pierwsza grupa, potem kolejna. Na większą stratę nie mogłem sobie pozwolić. Na metę wpadam z czasem 1:53:51.
Zrobiłem to! Biegłem bardzo świadomie do końca, Straciłem kontrolę, ale ją odbudowałem pod koniec biegu. Pierwsza połowa była wzorcowa, druga do poprawki – będzie okazja już nie długo. Muszę zmienić podawanie żelu, no i nie mogę przerwać tego co już zacząłem, a przynosi efekty – treningów.
Podszedłem do wolontariuszek z Fundacji, odebrałem medal, po chwili drugi medal, wodę. Idę coś zjeść, ale jeszcze ostatnie zdjęcia, na pamiątkę. Podchodzę i proszę o zrobienie foty, po chwili w rewanżu robię zdjęcie, kolejnej osobie i kolejnej i kolejnej. Chce mi się śmiać – mam nadzieję, że wyjdą :-). Idę zjeść. Szef kuchni podaje pomidorową z makaronem. Mijam wielką kolejkę do grawery medalu, biorę zupkę, i siadam przy stoliku. Dzwonię do domu. Mówię, że jestem już na mecie i żyję i nie mają się martwić.
No dobra. Koniec na dziś. Wracam do hotelu. Odpocząć, zregenerować się, najeść do syta, zaplanować kolejne treningi. A… zapomniałbym, głowa przestała mnie boleć, rozgrzałem się na piątym kilometrze i do końca termiką była ok, nie było mi ani za ciepło, ani za zimno – w sam raz! Spektrum przypadków można uznać za historię.