Everest Run to impreza sportowa, organizowana przez Fundację Wsparcia Ratownictwa RK. Fundacja jest podmiotem działającym na arenie organizacji pozarządowych w Polsce. Misją jej jest wsparcie systemu ratownictwa oraz edukacja medyczna. Wpisowe z Skyliner Everest Run przeznaczane jest na rzecz działania Fundacji. Tyle tytułem wstępu. W everestowej rywalizacji brałem udział w 2016 roku. Wówczas impreza odbywała się w hotelu Marriott. Po schodach chodziłem wówczas z Mateuszem. Zapisywałem się na kolejne edycje, ale na drodze stawały zawsze jakieś przeszkody zdrowotne. Z powodu pandemii możliwości organizacji takich zawodów były ograniczone. Jak tylko przeczytałem o tym, że zawody są reaktywowane, zapisałem się. Taka oto była krótka droga do wyzwania. Pozostało wyzwanie.
W hotelu zameldowałem się w piątek po 18-tej. Poszedłem spać, bo znając moje możliwości emocje mogły wziąć górę i nocny odpoczynek zakończyłby się godzinną drzemką. Sobotni poranek w Warszawie przywitał mnie deszczem. Zszedłem na śniadanie. Jajecznica na szynce, jogurcik, kilka kanapek i dwie filiżanki kawy. Ubranie miałem przygotowane. Pozostało mi przebrać się i stanąć na starcie. Warszawa w sobotę jest w miarę pusta i przejezdna. Na Prostą dojechałem przed 9:00, odebrałem pakiet startowy i zszedłem do podziemia do depozytów oddać bagaż. Start zaplanowany miałem na 9:30. Na poziom „0” zabrałem podręczny bagaż z jedzeniem i piciem. Pierwsza grupa zawodników weszła do klatki o 9:00, na trasie było już 40-tu zawodników. O 9:35 wchodzę na pierwszy stopień – zaczęło się.
Założenie było proste: wejść na szczyt. Takie było założenie max. Natomiast plan B przewidywał pokonanie samego siebie (minimum 20 wejść) i zrobienie najwięcej z możliwych wejść. Mój wrodzony optymizm zakładał, że trzy wejścia na godzinę pozwolą mi na ukończenie rywalizacji w czasie 19 godzin, zostanie więc 5 godzin na nieprzewidziane sytuacje, odpoczynek, krótką drzemkę. Plan wydawał się być dobry. Optymistycznie zakładałem, że jedno wejście zajmie mi ok 15 minut. No i to założenie okazało się bardzo optymistyczne – każde wejście trwało 2-3-4 minut dłużej. Przez cały czas trwania wyzwania dowolnie dysponowałem swoim czasem. Postanowiłem robić 4 wejścia po których następowała 15 minutowa przerwa na doładowanie energii. To było bardzo dobre założenie. Na klatce schodowej można nabawić się klaustrofobii, czułem się jak chomik w kołowrotku – jedenaście stopni, półpiętro i kolejne jedenaście stopni – piętro. Cały czas lewoskrętnie. Potrzebne było wyjście na zewnątrz. Na 41 piętrze Skylinera był punk kontrolny, na którym potwierdzałem każdorazowo wejście, parę kroków dalej punkt nawadniania z którego rozpościerała fenomenalna panorama m.in. na warszawskie CITI. Nie lada atrakcją była winda – 37 sekund do poziomu zero – w czasie przyspieszania windy można się poczuć jak podczas skoku na bungee. W Marriott-cie były zawsze kolejki do windy, poza tym windy były wolne, małe. Miało to swoje wady i zalety. Kolejki na pewno deprymowały, szczególnie tych, którzy walczyli z rekordami. Z drugiej strony, dłuższy czas oczekiwania to dodatkowy odpoczynek.
Życie na klatce było monotonne. Stopień za stopniem, piętro za piętrem. Minuty, kwadranse, godziny… Klatka jednak żyła swoim życiem. Było uporządkowanym schematem z ludzką zawartością. Ludzie? Różni. Młodzi, starsi, kobiety, mężczyźni, grubi i chudzi, łysi i owłosieni. Dominowali Polacy, ale było też kilku Ukraińców, był też Hiszpan, Anglik. Mieszaliśmy się na klatce, wymijaliśmy, wyprzedzaliśmy, byliśmy wyprzedzani. Lewa strona klatki zarezerwowaną była dla tych szybkich, prawą szło się wolniej, dokładnie stawiając każdy krok. Pod koniec wszyscy się znali, przynajmniej z widzenia.
Na szczyt wchodziło się różnymi technikami. Wchodziło się po jednym stopniu, ale też po dwa i trzy. Bez pomocy rąk, ale niektórzy się podciągali jedną lub dwoma rękami. W rękawiczkach i bez. Z uśmiechem na twarzy i z zadumaniem. Na schodach prowadzone były ożywione dyskusje, ale też szło się w milczeniu. Dźwiękiem, który towarzyszył mi przez cały czas było stękanie, sapanie jako wyraz ogromnego wysiłku, który trzeba było włożyć w każdy pokonany stopień. Dyskusje, rozmowy o wszystkim. ludzie się poznawali, ustalali strategię, porównywali do poprzednich edycji. Przez chwilę wspinałem się za trzema paniami w podobnym wieku do mojego. Jedna z nich mówi: – Dziewczyny, wczoraj wieczorem oglądałam film. Nigdy nie zgadniecie jaki. – pozostałe panie spojrzały po sobie i jednocześnie odpowiedziały – Everest – Skąd wiecie – zapytała z niekłamanym zdziwieniem pierwsza. Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Wewnętrznie pękałem ze śmiechu, wyprzedziłem dziewczyny i trzy piętra wyżej pozwoliłem sobie i zaśmiałem się siarczyście.
Kilka wejść później, telefonuje pani do swojej ponad siedemdziesięcioletniej matki. Matka pyta się córki – Coś ty taka zasapana? – córeczka lekko poirytowanym głosem odpowiada – Mamusia, ja Ci na 75 urodziny zafunduje zawody, zobaczymy jak ty będziesz zasapana – i trzasnęła słuchawką.
Spotkałem też Madzię, która przyszło przewietrzyć głowę. Przyjechała z Łodzi. U jej męża zdiagnozowano raka trzustki. Przed nią dopiero walka. Magda – trzymaj się, jesteś bardzo dzielna.c
Windy jeżdżą na okrągło. Góra – dół. Wsiadam kolejny raz żeby zjechać na dół z trzema chłopakami. Dosiada się do windy dziesięciu sanitariuszy w pełnym ekwipunku. Po chwili mówię – Jak teraz czujemy się bezpiecznie, nic złego nas nie może spotkać. – wszyscy ryknęliśmy śmiechem. Ogólnie to było wesoło, ale były też chwile zwątpienia, leciała krew i pot. Trzeba było walczyć ze sobą. Im dłużej wchodziłem, tym bardziej zastanawiałem się, czy to już teraz mam skończyć, czy zrealizuję cel, co ja tutaj robię, po co mi to. Policzyłem już wszystkie schody, kilka razy sprawdziłem, że po piętrze 20-tym od razu jest 22-gie. Myślałem, że mam omamy, ale po kilku wejściach potwierdziłem ten fakt. To się nadaje do Sprawy dla reportera. Ta sprawa jest godna Elżbiety Jaworowicz – proszę Państwa, co się stało z 21-szym piętrem. Skandal na budowie Skyliner-a…
Odmówiłem wszystkie znane modlitwy. Co jakiś czas testowałem, głowę, czy nie zwariowałem – liczyłem piętra, które przeszedłem i na tej podstawie próbowałem obliczyć ile jeszcze zostało do końca. Im dłużej wchodziłem, tym trudniej było się skupić na obliczeniach, a ułamki to ogóle nie wychodziły. Próbowałem policzyć ile jest stopni na jednym wejściu. Liczyłem wielokrotnie – poległem. Wiem tylko, że coś pomiędzy 900, a 1000. Zastanawiałem się po co idę. Czy to tylko wyzwanie? Dopiero wtedy mnie olśniło. Pamiętacie Oliwiera – wojownika z oddziału onkologii. Biegłem dla Niego czelendż Gogginsa. Oliwier nadal potrzebuje pomocy. Dedykuję mój wysiłek właśnie Oliwierowi, na końcu pojawi się link do zbiórki – jeśli będziesz miała / miał ochotę wesprzeć, nie krępuj się.
Nieustanna walka ze swoimi słabościami, niedoskonałościami, ograniczeniami. To było widać u większości wspinaczy. Tymi z czołówki listy, jak i ze środka i końca. To nie ma znaczenia. Liczy się podjęcie trudu i determinacja w dążeniu do celu. Moje wyzwanie zakończyłem na 32 wejściach. To ponad 5000m up. W europie nie ma żadnego pięciotysięcznika, wszedłem wyżej niż Mount Blank. Czy mogłem wejść wyżej? Pewnie mogłem. Pewne okoliczności, z którymi się już pogodziłem nie pozwoliły na to. Zdobycie Everestu to wyzwanie, to zaszczyt – pozostawiam to sobie na kolejny rok. Inaczej to zaplanuję. Jak Bóg da, to zrobię to. Czuję oczywiście niedosyt, ale mądrze podsycany pozwoli mi na to, żeby jeszcze raz podjąć ten wysiłek.
Do 18-tej wszedłem 24 razy. Wykąpałem się, przebrałem z świeże ciuszki – to nic, że po kolejnym wejściu byłem mokry jak przysłowiowa mysz. Ale obiad zjadłem jak człowiek, czysty, umyty, czysto i świeżo ubrany. Góra makaronu zniknęła w mgnieniu oka – pychota. Po prawie godzinnej przerwie wrócić na szlak było ciężko. Zanim postawiłem po raz kolejny ten pierwszy krok, w głowie kotłowały się myśli, czy iść dalej, czy nie. Zrobiłem kolejny krok, i kolejny… Wszedłem jeszcze 8 razy. zmagania zakończyłem o godzinę 22:11. Dotarłem na mój szczyt. Szczyt moich dzisiejszych możliwości. 32 wejścia, 41 pięter, prawie 29 tysięcy stopni.
Prawie 5 tysięcy spalonych kalorii 12 godzin 40 minut, ponad 50 tysięcy kroków. Zjadłem solidne śniadanie, dużo piłem – za każdym wejściem kubek wody , kubek izo z solą himalajską. Co cztery wejścia przerwa w czasie których zjadłem paczkę kabanosów, 4 banany, 2 batony, 3 rogale z czekoladą i 1/2 tabliczki gorzkiej czekolady + solidna porcja makaronu na obiad. Nie byłem głodny, to mi wystarczyło na te 12 godzin ciężkiej pracy.
Organizacja zawodów. Super! Nowa lokalizacja, cała rzesza ratowników medycznych, mnóstwo pomocnych i wszystkowiedzących wolontariuszy. Czekam na zdjęcia – fotografowie, ekipa z GoPro. Porządek i pełen profesjonalizm. Ja w przyszłym roku, jeśli tylko zdrowie dopisze, ideę i po raz kolejny będę atakował szczyt. To co? Idziesz ze mną?
Warszawę opuszczałem około północy. Jeszcze nie spała. A na pewno nie spał Skyliner i droga na Everest. Dojechałem do domu szczęśliwie, po drodze musiałem zrobić godzinną drzemkę, bo łapałem odlot. Dno samochodu wsiadłem i wysiadłem bez problemu. Jest ok.
Obiecany link do zbiórki dla Oliwiera – chłopie zdrowiej, co Cię zabiorę na Everest!