Poranek nie zapowiadał tego, co może się wydarzyć później, chociaż… Na dzisiaj miałem zaplanowany trening z szybkimi akcentami. Zastanawiałem się gdzie. Czy do lasu, czy w Mokrem, czy… Z pomocą przyszła pogoda. W pewnym momencie zaczął padać śnieg. Aga mówi, ze trzeba wymienić w końcu opony w cytrynie: z zimówek na zimówki, ale nowe. Wulkanizacja na Bema w Grudziądzu. A ja już kombinuję. Wiem, że Przemo ma urlop, ale z kolei ma zaplanowana piłkę na orliku. Ale w taką pogodę? Orlik? Nie możliwe! Bieganie i owszem, ale piłka na orliku? Dajcie spokój. No i ustaliliśmy, że jak meczyk będzie odwołany, to idziemy pobiegać. Tymczasem pakuję opony, przebieram się, bo bez względu na rozwój sytuacji i tak i tak ja idę na trenio. Po chwili okazuje się, że rozgrywki piłkarskie są odwołane. No to mi graj. Jadę po Przemka i po chwili się zastanawiamy dokąd pobiec. Było kilka opcji, ale jeśli chcemy zrobić mocniejszy trening to potrzeba nam prostego odcinka, równego, bez wzniosów i spadków. Jedna, słowem Olimpia. Od wulkanizatora na stadion jest ok 900m więc pasuje. Umawiam się z kierownikiem warsztatu, że zostawiam auto pod jego opieką i obiorę za około godzinę – tyle prawdopodobnie zejdzie nam czasu na bieżni.
Olimpia ukazała się nam senna, spokojna, a przykryta białym puchem bieżnia prowokowała, żeby ją zmasakrować i podeptać. Bramka zamknięta, pustki na obiekcie, tylko my i nasze wyzwanie. Zdejmuję kurtkę i zaczynamy spokojnie kręcić kółka. Pierwsze okrążenie wyglądało jak profanacja. Napadało trochę śniegu i każdy odcisk buta był wyraźny z ostro odciętymi krawędziami. Tempo spokojne, ja po wewnętrznej, Przemek po zewnętrznej. Śnieg nie jest puszysty, jest mokry i po chwili robi się twardy. To nie to co miękkie podłoże w lesie. Biegniemy pół okrążenia z wiatrem, a drugie pół pod wiatr. Z wiatrem rozmawiamy, pod wiatr zamykamy się, żeby się nie nałykać zimnego powietrza. Dobijamy spokojnie do 4 kilometrów i przyspieszamy. Odcinek 100m w tempie poniżej 5:00 i reset w truchcie. Wszystkiego 10 powtórzeń – uzbierały się kolejne 2 kilometry. Tempo może nie jest zabójcze, ale trzeba balansować, żeby nie stracić równowagi, szczególnie na łukach, bo siła odśrodkowa wyrzuca. W połowie powtórzeń robimy jeden odcinek w marszu. Cały czas biegamy z wiatrem i pod wiatr. Śnieg jest na prawdę mokry. Patrzę na mojego wyeksploatowanego Salomona, który w założeniu jest wodoodporny i to mocno. Nie mniej jednak nie czuję zimna, nie czuję wilgoci, chociaż z zewnątrz wygląd kurtki nie napawa optymizmem. Dajemy radę.
Zostają nam 3 km na bieżni i kilometr na dobiegnięcie do auta. Tempówki dały ostro w kość – teraz czuję, że momentami zwalniamy, ale szybka korekta i wracam na właściwe tory. Po zgraniu treningu okazuje się, że 55% złożeń zostało zrealizowanych w ramach określonych przez wirtualnego trenera – to mój najlepszy wynik – poprzednie pobiegłem za szybko, lub zbyt wolno. Tak źle i tak nie dobrze. Opady nie ustępują. Ostatnie dwa okrążenia. Robimy jeszcze pamiątkowe zdjęcia i mkniemy jak błyskawice do auta.
To była dobra jednostka treningowa. Przemek zasługuje na wyjątkowe wyróżnienie – wczoraj zmasakrował się na singletracku nad Wisłą, ja z resztą też nie próżnowałem. Odbieram samochód, odwożę Przema do domu i wracam do Mokrego. Tak przy okazji jestem nawiązując do nazwy miejscowości mokry. Nawet mam gacie mokre. To był dobry trenio – dzięki Przemek – na ciebie mogę zawsze liczyć!
No, a zima na serio powróciła. Wietrzna ostatnimi dniami pogoda przywiała solidne opady śniegu. Aga odśnieża podjazd. Za chwilę nie będzie tego widać. Jestem głodny jak wilk. Na obiad krupnik, a na drugie kaszaaanka! Dobrego dnia!