Człowiek cały tydzień czeka na parkrun a tu deszcz. Szkoda z drugiej strony zmarnować taką okazję na wspólne bieganie. Jako niepoprawny optymista pojechałem do Grudziądza i jak mantrę powtarzałem – zaraz przestanie padać… zaraz przestanie padać… jeszcze trochę. Zaparkowałem auto, ubrałem deszczak i pobiegłem w stronę lasu.
Chciałem potruchtać przed parkrunem, rozgrzać się, porozciągać, zabić czas, przeczekać deszcz. Na start zdążyłem w ostatniej chwili… Na starcie mokro, w lesie miejscami mokro, ale wymówki dobre są dla cieniasów. Dzisiaj nie nastawiałem się na żaden wynik. Wczorajszy dzień w pracy spompował mnie na maxa. Do domu wróciłem przed 22-gą i poszedłem spać. Rano obudziłem się po piątej, bez wspomagaczy. Spojrzałem na garmina, a tam pojawia się informacja, że jestem zregenerowany, jest super. Nic mi więcej nie potrzeba do szczęścia. Zawiozłem Magdę na jazdę do Grudziądza, a sam stanąłem na starcie. Nie nastawiałem się na nic, na żaden wynik, aczkolwiek oczekiwałem progresu. Sam proces startu był trudny, bo jak wspominałem, kałuże. Ale co mi tam. Buty wysuszę, nogi umyję spodnie wypiorę… dawaj przez środek kałuży. Pierwszy kilometr dzięki temu poszedł jak z płatka w szalonym tempie 4:50 – jak nigdy. Po pierwszym kilometrze byłem na 13-tej pozycji. Drugi kilometr biegłem już z rozwiązanym butem. Jak dziecku rozwiązały mi się sznurówki i tak na praw dęto szkoda było mi było czasu na wybijanie się z rytmu biegowego, zatrzymywanie się i ponowne wiązanie – szkoda każdej sekundy. Tak więc biegnę z bimbającymi sznurówkami i tylko muszę uważać, żeby nie zgubić buta i nie zaliczyć glebowania. Drugi kilometr 5:02.
Upatrzyłem sobie czyjeś plecy przede mną i staram się ich trzymać. Ktoś mnie wyprzedza, ktoś następny i kolejny. Trzeci kilometr 5:10 – wyraźnie czuję, że zwalniam, ale też teren jest bardziej pofałdowany niż na dwóch poprzednich kilometrach. Cały czas ktoś z tyłu głowy szepcze – zwolnij, zatrzymaj się, odpocznij, przecież nie musisz niczego udowadniać, nic się nie stanie… 500 metrów z górki, potem pod górkę. 4-ty kilometr 5:20. No i pojawia się fundamentalne pytanie:
Dążę do sukcesu, czy unikam porażki?
Zwiększam kadencję, skracam krok, ostatni kilometr 4:59. Słyszę pana Antoniego, jego głos zawsze dodaje siły, energii. Przed metą nie widzę zegara, nie chcę zerkać na nadgarstek. Metę mijam z numerem 20-tym. Czas na lini mety 25:22 – poprzedni tydzień 25:43. Potrzebuję sukcesu, nie unikam porażki. Z determinacja dążę do celu. Cel jest wyznaczony, czas upływa, jest progres. Tak trzymać… tylko te sznurówki…
p.s. W czwartek chwytam Gogginsa za rogi, taki czelendż – będzie się działo!!!