No nie było łatwo ostatnimi czasy. Praca, której trzeba było poświęcić więcej czasu kosztem treningu, różne inne, nie warte wspomnienia przeszkody, które tylko ja jestem w stanie zrozumieć. Na koniec przeziębienie, które zmasakrowało mój organizm do tego stopnia, że do końca ważyły się losy mojego startu. Ostatecznie pobiegłem, bo wszak to Półmaraton Grudziądz – Rulewo Śladami Bronka Malinowskiego to mój dziewiczy półmaraton. Od niego zaczynałem i z nim miałem swoje prywatne porachunki. Z lat temu kilka ukończyłem dystans tego półmaratonu z czasem 2:33:58. Będę pamiętał to do końca życia. Na mecie rozpłakałem się. To były łzy szczęścia, radości – oto ukończyłem dystans półmaratonu. Nikt by się nie spodziewał. Ja również. Po drodze odbyło się jeszcze kilka edycji rulewskich połówek. Moim marzeniem było pokonanie tego dystansu w czasie poniżej dwóch godzin. Tego dystansu i na tej trasie. Bo uważam, że trasa jest wymagająca. Okoliczności też są wymagające. Start blisko godzin południowych, początek maja, zazwyczaj wysokie temperatury, które ciężko znoszę, no i na koniec trasa. Trasa, która wbrew pozorom nie należy do łatwych. Trasa ma profil wznoszący, a ostatnie 3 kilometry są praktycznie pod górkę. Z tego powodu chciałem złamać dwie godziny.
Z duszą na ramieniu śledziłem prognozy pogody. Od tygodnia przewidywania były niejednoznaczne. Trochę zachmurzenia, trochę słońca, wiatr umiarkowany, no i rosnący słupek rtęci. Rtęć mnie zabija. Nie jako pierwiastek, ale jako słupek wskazujący wysokość temperatury. Rano było rześko. Lekkie śniadanko, potem do kościółka – dzisiaj Św. Józefa Rzemieślnika. Po powrocie przygotowania do wyjazdu. Wciągnąłem jeszcze dwie bułeczki z miodkiem, zapiłem kawą i zacząłem się przebierać do startu. Ubrałem się na krótko. Nie było innej opcji. I tak będzie za ciepło. Zapakowałem rzeczy na przebranie, bo z Rulewa będę wracał autobusem. Zapakowałem wodę w softflaska, dorzuciłem trzy żele, banana i butelkę wody i tak przygotowany wsiadłem w auto i pomknąłem do Grudziądza. Zaparkowałem w okolicy stadionu i przetruchtałem na Olimpię. Po 10-tej już było widać spory ruch wśród biegaczy zmierzających w stronę stadionu. Nadałem depozyt, zostawiłem wszystko co niepotrzebne. Zostałem w ręku z bananem i wodą. Czas się rozgrzać. Kilka kółeczek na tartanie i seria rozciągania dynamicznego i statycznego. Czas płynie nieubłaganie, trzeba stanąć na starcie i zmierzyć się ze swoimi słabościami.
Tradycyjne 3.2.1 start i punktualnie o godzinie 11-tej wybiegamy ze stadionu. Po Grudziądzu biegniemy trochę zmieniona trasą, ze względu na remont torowiska na ul. Toruńskiej. Wybiegamy przez bramę główną i skręcamy w prawo w Piłsudskiego, dalej Mikołaja z Ryńska i Kochanowskiego. Wzdłuż garaży na Derdowskiego, dziurawym asfaltem wracamy na Piłsudskiego, skręcamy w Sikorskiego, Sienkiewicza i Mickiewicza w dół po raz trzeci do Piłsudskiego a właściwie już Focha. Al. 23-go Stycznia pod górę do Portowej i dalej, nie zmienioną trasą do mostu na Wiśle. Po drodze kilka progów zwalniających, żeby za nadto się nie rozpędzić… Takie kluczenie po mieście dało wrażenie biegu po wielkiej aglomeracji, a to przecież mała mieścina, gdzie witający na stadionie biegaczy prezydent miasta nie potrafił prawidłowo określić, która to już edycja biegu.
Początek był mocny. Pierwsze kilometry pobiegłem zgodnie z założeniem. Może sam początek trochę za szybko, ale tak to już jest, gdy tłum cię ciągnie za sobą – trudno to opanować. Pogodna na początku idealna. Zachmurzenie, ledwo wyczuwalny wiatr, temperatura w miarę. Pierwsze kilometry po mieście udane, pomimo podbiegów. Przed mostem pierwszy punkt nawadniania. Wykorzystuję okazję i łykam kilka haustów wody, jeszcze kilka kroków i jestem na moście. Przede mną długa prosta. Najpierw most, a potem droga do Dolnej Grupy. Na 7-mym kilometrze aplikuję sobie kolejny żel. Nie chcę powtórki z Warszawy, gdzie mnie odcięło na 13-tym kilometrze. Pomimo zachmurzenia czuć jak słońce zaczyna palić, a ta nie szczęsna rtęć powoduje, że robi mi się gorąco. Mam przy sobie wodę i co chwilę zwilżam gardło. Po drodze kibice. Kibice machają, pokrzykują, zagrzewają. To bardzo ważne. Ponownie biegnę jak Scott Jurek na Badwater po białej linii rozdzielającej jezdnie. Ósmy kilometr zwalniam do 5:25, kolejny podobnie. To podbieg na rondo w Dolnej Grupie i dalszy odcinek drogi. To tez zapowiedź kryzysu. Powinienem mieć na drugie imię Kryzys. Zawsze coś się przypałęta. Wiedziałem, że temperatura może mnie pogrążyć i tak się stało. Stało się też to, czego chciałem uniknąć najbardziej. Nie zwolniłem, ale przeszedłem do marszu. W tej sytuacji to najgorsze z możliwych rozwiązań. No ale stało się. I trzeba się jak najszybciej pozbierać. Zacząłem liczyć. Od jeden do trzydziestu, czterdziestu, pięćdziesięciu… ruszyłem. Zahaczyłem się z grupą dwóch biegaczy. Jedne z nich cały czas gadał, drugi odpadł i ja go podmieniłem jako niemy słuchacz – nie wytrzymał. Różni są biegacze. Są gaduły, są milczki, są tacy, którzy biegną w grupie i tacy, którzy celebrują swoją samotność. Czuję, że zaczynam zwalniać, nie wytrzymuję słowotoku. Mijam Grupę. Zaczyna się las, trochę cienia. Podbieg na 15-stym na wiadukt nad autostradą i cały czas szarpane tempo, niekończące się liczenie… jeden… trzydzieści…. czterdzieści… bieg. W głowie się coś poprzestawiało, zaczynam liczyć ile jeszcze do końca, gubię się w rachunkach, wkurzam się.
Mobilizacja przychodzi na przed 18-tym kilometrem. W oddali słyszę dźwięk syreny strażackiej Druchów z Buśni. To jest jak przebudzenie. Mobilizuję się na tyle na ile mogę. Ostatnie dwa kilometry w tempie powyżej 6:20. Zmniejszam długość kroku, zwiększam kadencję i rozpędzam się do 5:45. Mijają mnie pojedynczy biegacze, ale nie całe grupy. W zasięgu wzroku mam cały czas baloniki zająca na 2:00 i stare się nie odpuszczać. Nadzieja umiera ostatnia… 19-ty kilometr, do końca jeszcze 2100 metrów. Droga cały czas biegnie pod górę. 20-ty kilometr – z naprzeciwka dobiegają do mnie finiszerzy – to znak, ze już nie daleko. Kilometr przed metą zaczynam cisnąć, nie mogę pozwolić, żeby dwójka mi uciekła. Teraz z górki. Już widać Hanza Pałac. Zakręt w lewo w szutrową drogę, biegnę wzdłuż płotu i nie zwalniam. Wbiegam na teren parku. Przy wejściu małe zamieszanie, chłopak nie wytrzymał – trzyma się płotu i pomagających mu biegaczy, z naprzeciwka od strony mety biegną strażacy. Nie zastanawiam się i biegnę dalej. Ostatni zakręt w lewo i podbieg. widzę jak baloniki wpadają na metę, zerkam na zegarek, mam jeszcze dwadzieścia sekund. Naciskam mocniej.
Mam to. Jestem na mecie. Odbieram medal od Profesora Adama Kszczota i rzucam się na Bronkę!
1:59:52.
Osiem sekund przed moim limitem. Teraz już nic się nie liczy. Rozprawiłem się z trasą do Rulewa. Miało być inaczej, miało być rekordowo… i jest. To jest mój rekord tej trasy. Na kolejne rekordy muszę zapracować. Dziękuję.
Zupa smakowała wybornie, drożdżówka rownież, nawet woda… Ogarnąłem się, przybiłem dziesiątki piątek i koniec. To już jest koniec.