T6/48
Jutro nie wychodzę z domu! Trzynasty stycznia, do tego piątek! Nie ma mowy. Nie jestem przesądny, nie wierzę w takie rzeczy, nie wierzę w czarne koty, kominiarza, ale… każdego dnia może się wydarzyć coś, co wpłynie mniej lub bardziej na kolejne dni, tygodnie, lata. Mimo wszystko, w związku z „trzynastym”, zaplanowałem kolejny trening na dziś. Bo nogę złamię, zwichnę, urwie mi – bez nogi ciężko się biega, to byłoby wyzwanie przebiec półmaraton bez nogi!!! c
Wracając do teraźniejszości, dzisiaj 4 km w tempie swobodnym, sześć odcinków po 400m w tempie ok 4:40 z przerwą w marszu lub truchcie i na koniec 2 kilometry biegu na schłodzenie w tempie konwersacyjnym.
Tym razem, dla odmiany wybrałem trasę taka samą jak ostatnio :-). No, nie dokładnie, ale bardzo zbliżoną. Rano wstałem, toaleta, śniadanie, antybiotyk, prasuję się i jadę do Gru w sprawie pracy, na rozmowę… no bo ile można na kuroniówce siedzieć… hmm biegać. Po powrocie przebieram się, gotuje ziemniaki do obiadu, bo reszta jest jeszcze od wczoraj. Zabieram SiSi na długi spacer. Po spacerze, przeglądam pocztę, zakładam słuchawki, biorę telefon i okulary (muszę widzieć kto telefonuje) i bieeegnę
Dzisiejszy trening szałowy nie był, ale bardzo mocno liczę na to, że jak wszystko razem pozbieram do, za przeproszeniem, kupy, efekt będzie oszołamiający, no albo przynajmniej zgodny z założeniami. Te czterysetki dały mi się we znak. Przeszkadza wiatr, ale nie będę jechać do Grudziądza na Olimpię, chociaż taki miałem pierwotnie plan. I to w perspektywie byłoby najlepszym rozwiązaniem. Następnym razem tak zrobię. A wracając do perspektyw? W domu okazało się, że kieszeń wiatrówki była odpięta… a w kieszenie nie ma okularów!!! Kurdeeee! No co mam zrobić? Nie pozostaje mi nic innego jak zrobić jeszcze raz taki sam trening. Ale na szczęście zima jest taka, jaka jest. Wyciągam rower z garażu i jadę w odwrotnym kierunku niż biegłem. Musiałem wyglądać komicznie, taki zgarbiony, wpatrzony w ziemię, jadący powoli, przeczesujący trawiaste pobocze. Oczami wyobraźni widziałem ogłoszenie na fejsie – „Zgubiłem okulary, szczęśliwego znalazcę proszę o kontakt na priv.”
I im dalej od domu odjeżdżałem, tym bardziej realne się to okazywało. Przetrząsałem myśli w poszukiwaniu świętego od rzeczy zagubionych. W końcu wpadłem na to, że Św. Antoni prowadzi takie biuro rzeczy znalezionych. To będzie ostatnia deska ratunku. Jak nie pomogą takie realne działania, to siły niebieskie na pewno.
Dojechałem do Zakurzewa. Szanse na tom, że okulary będą całe i że je znajdę w mojej ocenie rosną. Droga, którą jechałem jest dosyć uczęszczaną – teraz w okolicach godziny 15-tej wraca dużo samochodów z Zakurzewa, z wysypiska. Z resztą nie tylko. Samochodów jest dużo i jadą szybko – na pewno nie 50 km/h, pomimo tego, że jest teren zabudowany od kapliczki przed Zakurzewem – halo Policja?
Jadę w kierunku wałów przy Osie. Droga jest wyłożona płytami jumbo, takimi z dziurami. Jest dużo trawy, częściowo skoszonej, częściowo wysuszonej. Rozgląda, się wnikliwie, nie tracę nadziej, aczkolwiek gdzieś po głowie chodzi mi już Św. Antoni. Nagle! Są! Leżą niebieściutkie, z rozłożonymi nausznikami. Całe, nie połamane, czekają na mnie! Ufff! Antoni, dzięki, nie przydałeś się, ale nie odlatuj za daleko. Całe szczęście, że to były okulary do czytania, bo do chodzenie / biegania jeszcze nie potrzebuję i zdołałem je wypatrzeć. Całe szczęście, że wypadły mi tam gdzie wypadły, a nie na drogę, gdzie samochód zrobiłby z nich miazgę.
Tak więc szczęście w nieszczęściu, trzynastego mogłoby być o wiele gorzej, no i ten pomysł ze stadionem, byłby o tyle lepszy, że zrobiłbym czterysta metrów na bieżni i bym znalazł je na bank, a tak dodatkowa jednostka treningowa na rowerze zaliczona. Ten czas nie będzie zmarnowany, o nie! Zaowocuje już nie długo!
Tymczasem do soboty. Jutro nie ruszam się z domu ha ha ha…c