Wieczorem już nie wytrzymałem. Musiałem sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, czy mój napęd działa i jak działa. Po zawodach poszedłem spać, ale nie przespałem nocy. Obudziłem się o trzeciej nad ranem, spakowałem się i pojechałem do Mokrego. Rozciąganie, rolowanie… zęby zaciśnięte. Przespałem pozostałą część niedzieli. W poniedziałek nadeszła taka rzeczywistość, że trzeba iść do pracy. Właściwie po schodach poruszałem się już bez trudu, więc było już całkiem ok. Problemem było wsiadanie i wysiadanie z samochodu. Pogoda mocno wyczerpująca. Przejście z chłodu do upału na zasadzie włącz – wyłącz. Bez jakiegokolwiek elementu pośredniego. To tak jakby ktoś włączył nagle wielką farelkę i jaskrawo świecąca żarówkę. Ale pod wieczór było już znośnie. Musiałem się rozruchach i zobaczyć co słychać na wsi. Dookoła zmiany następują błyskawicznie. Zieleń wybucha intensywnością, rzepaki kwitną, za chwilę ten moment przeminie i znów trzeba będzie czekać rok na powtórkę.
Zrobiem małą pętle dookoła Mokrego. Pobiegłem do stawów rybnych, potem w kierunku Zakurzewa i polną drogą do Białochówka. Biegło się fajnie, w miarę luźno, na końcu dystansu łapałem powietrze jak ryba. No ale pierwsze koty za płoty. Dałem radę. Mogę biegać dalej, mogę umiarkowanie masakrować swoje ciało naginając jego możliwości i dostosowując do potrzeb przyszłych zawodów. Jest dobrze.