Coś poprzestawiało mi się w głowie. Dzień z niem się zamienił. Czekałem od świtu do zmierzchu, żeby przebiec swoje ścieżki. Dzisiaj padło na na ścieżkę rowerową. po zmierzchu, otulony ciemnością, słysząc swoje własne kroki i szum przejeżdżających aut. Powoli kuśtykam pod górkę, potem z górki. Przekomarzam się z Osą i wbiegam na jedno z najwyższych punktów w okolicy, skąd nie rozpościera się żaden widok, bo już ciemno.
Biegnie się mi tak słabo, ale bez przerwy. Ostatnie dni nie przyniosły nic innego jak regres. Rwa rwie dalej, ale mniej. Noga ciągnie po kilkuset metrach. Zaraz zrobię z tym porządek – muszę się ogarnąć.
Noc jest ciepła, delikatnie wilgotna. Na ścieżce pustka, nikt nie wraca, nikt się nie spieszy. Niebo zamknięte stalową zasłoną chmur, tylko daleko na zachodzie próbuje przebić się zachodzące słońce. Mój wzrok ciągnie w tamtym kierunku tak, że nie widzę dokąd biegnę. Światełko przyciąga niczym dziką zwierzynę. Jest przyjemnie. Jest przyjemnie to mało powiedziane. Zawracam w stronę domu, teraz to mam z górki. Zaliczam najniżej położony punkt, biegnę do pomnika i zawracam. Pod domem już sapię niemiłosiernie, ale za to jestem zadowolony. Bardzo zadowolony.