Pobudka 5:30. Śniadanie. Na śniadanie płatki owsiane z jakimiś owocowymi śmieciami i miodkiem (mmm). Po śniadaniu miało być espresso, ale ekspres odmówił posłuszeństwa. Pół banana i przebieram się w ściągnięte z suszarki ciuchy do biegania. Na dworze mgła. Gęstą mgła. Będzie zimno? Nie! Na początku może wilgotno, ale później będzie słonecznie i ciepło.
Dzisiaj mam ambitny plan w ramach przygotowania do zawodów biegowych. Idę w las. Zabieram trochę jedzenia, wodę i kijki biegowe, bo będzie górzyście. Założenie było takie, że pokręcę się po lesie do 30 km. Po dwóch poczułem wysokie tętno i że jest coś nie tak. Ale ambitnie napieram dalej. Na szóstym kilometrze nieambitnie podchodzę pod Łosiowe Góry. Dalej biegnę biegnąc. Teraz mam „z górki”, ale tętno dalej szaleje. Dobiegam do Wełcza – najdalej na północ oddalonej pozycji dzisiejszego dnia. Teraz będzie już tylko bliżej. Słońce jest już wysoko, ale chowanie w lesie skutecznie chroni mnie przed jego gorącymi promieniami.
Szkoda że jestem sam. Razem byłoby raźniej. Tempo spada. Męczę się. Każdy podbieg jest już nie lada wyzwaniem. Na szczęście jeszcze nie nachodzą mnie czarne myśli. Od głupich myśli odrywa mnie otaczający las i po raz pierwszy przebiegane ścieżki. Jest ich w okolicy niesamowita ilość i jeszcze sporo czasu upłynie zanim wszystkie je przebiegnę.
No dobrze. dobiegłem jednak do takiego momentu w którym musiałem odpuścić. Nie wiem właściwie czy musiałem, czy… Na tą chwilę odczuwałem taką przemożną wolę odpuszczenia dalszego biegu. Nie miałem w sobie motywacji, odpłynęła, nie wiem co musiałoby się stać bym nakręcił się od nowa. Czy jeśli biegłbym w grupie byłoby inaczej? Czy to rzeczywiście wszystko siedzi w głowie? Dzisiaj głowa zawiodła, Ale jutro też jest dzień składający się z 24 godzin, 1440 minut i 86400 sekund, które mogę wykorzystać na kolejną walkę z samym sobą. Niech to będzie 60 minut, 120 minut z…