Sobotni poranek. Jedno oko otwarte, drugie jeszcze wciśnięte w poduszkę. Weekendowa rutyna nie specjalnie różni się od tej tygodniowej. Wstaję, siku, myju myju, kawa, płatki no i zdarza się , że wpadają jakieś zawody. Tak właśnie było dzisiaj, w sobotę 17 kwietnia.
Z bieganiem bywało różnie, teraz jest podobnie. Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia i nie mogę powiedzieć, że jest tak obecnie. Traktujemy się jak stare dobre małżeństwo, jest różnie. Raz dobrze, raz gorzej. Teraz jest różnie. No ale jeśli się zapisałem, jeśli naciągnąłem kolegę na start, jeśli kolega pozamieniał się w pracy, by móc pobiec…nie pozostawało nic innego jak chwycić byka za rogi i popełnić Kwidzyńska zaDyszkę.
Wszystkie zawody są super w chwili kiedy się na nie zapisuję. Czas jednak weryfikuje ten entuzjazm i w jego miejscu pojawia się zwątpienie, a czasem wręcz pytanie – po co mi to – tak teraz myśl, że mogłaby to być nazwa drużyny biegowej na Rzeźniku, ale równie dobrze na każdym innym biegu – POCOMITO(R). Dwa dni temu ktoś życzliwy wrzucił filmik z trasy, no i trochę nakręciłem się. Nie będę owijał w bawełnę, że od razu pomyślałem o nowej roli, zaczerpniętej z Parkrun – zamykający stawkę. Szybko musiałem się otrząsnąć, bo „nie tym razem”, „stać mnie na więcej”, „jestem zwycięzcą” i takie tam inne w ten deseń.
Ogród Dendrologiczny Miłosna. To tam zlokalizowany był start i meta dzisiejszej zaDyszki. Ubrałem się na biegowo i pojechałem do Grudziądza po Przemka i Zbyszka. Obraliśmy kierunek Kwidzyn i po chwili rozpoczynaliśmy procedurę startową – to miało zabrzmieć kosmicznie – odbieraliśmy numery startowe, czip i pakiet startowy. Pamiątkowe zdjęcia, rozgrzewka i trzeba stanąć na lini startu. Zebrała się ponad setka zapaleńców, która pod wpływem wystrzału z korkowca pobiegła przed siebie w las.
Początek jest przyjemny. Słońce za chmurami nie pali, IMiGW zapowiadał nawet deszczyk, ale ostatecznie pomylili się. Jestem ubrany na bardzo krótko. Będę cały mokry, jak się później okaże, ale nie z powodu deszczu, a wylanego potu. Pierwszy kilometr, dwa, a nawet trzy było ok: zbieg, podbieg powtarzane jak mantra. Biegniemy szutrową drogą, dookoła las, jest ślicznie, ptaszki śpiewają, ja z biegowym sąsiadem sapiemy na zmianę doskonale się uzupełniając. No ale po chwili skręcamy w las i zaczyna się coś na kształt single tracka. Zaczyna się część epicką. Trasa robi się wąska, z ziemii wystają korzenie (pomalowane tak żeby były widoczne w morderczym zbiegu), liście, krzaki, pokrzywy. No i ktoś kto wyznaczał trasę na prawdę nieźle się natrudził. Trasa wznosiła się i opadała, były zakręty i zwroty akcji, nawet takie o 180 stopni. Były długie i wyczerpujące podejścia, ale też były krótkie, nie mniej wyczerpujące podejścia. Ciężko się wyprzedzało. O ile wogóle. Później miałem okazję poznać gościa, który stał za tym, czasem wydawało się, dziełem przypadku – niejaki Prezes Krzysztof Zamyślewski – „Zamyślaki” tak mają, zamyślają się i gotowe – coś o tym wiem…
Pierwsza piątka minęła szybko, druga też. Na dobrą sprawę nie było czasu, ani możliwości, żeby pomyśleć, że mi się nie chce, albo co ja tutaj robię, bosze jak ciężko. Cały czas trzeba było trzymać rękę na pulsie, żeby się nie wyłożyć, nie złapać zająca, nie wywinąć orła. Trzeba było się skupiać na biegu. Trasa trudna, ale możliwa do przebiegnięcia, co dobitnie pokazał Andrzej Rogiewicz z Grudziądza. Chwilę po piątym kilometrze pomyślałem, że oto pierwszy wpada na metę – to była trzydziesta któraś minuta. No ale pomyliłem się, to pokazuje, że trasa nie była łatwa – czas zwycięzcy 43:12. Pierwsza dziewczyna zakończyła bieg z czasem 52:01.
Reasumując. Bieg warty wylania potu. Było super. Zadyszka to bieg rodzinny, kameralny z duszą i potencjałem. Byli zwycięzcy, nie było przegranych. Każdy wyjeżdżał z Miłosnej z nowym doświadczeniem, życiówką, wylanym potem, czy też przysłowiowym giftem z losowania. To była piąta edycja zawodów, a ja dopiero je odkryłem. Kwidzyn zawsze kojarzył mi się z „papiernikiem”, a tym czasem taki diament.
Ja życiówki nie zrobiłem, wyzwanie biegowe ukończyłem na 81 miejscu z czasem 1:02:42. Jak na totalny brak założeń treningowych i beznadziejność kondycyjną w której się znajduję, potraktuję to jako świetny wynik. I tego się trzymam. Za dwa tygodnie wracam do Miłosnej z miłości do biegania, żeby popełnić maraton… w sztafecie. Już się zaczynam bać!