W im dłuższych zawodach startuję, tym bardziej się boję. Ale startuję . Staję na starcie nie po to żeby wygrać, ale żeby udowodnić sobie, że nie przegram. Wygrywam z lękiem przed porażką, przed tym, że nie dobiegnę, że nie wytrzymam, że upadnę… Potrzebuję tego. Miałem pasmo takich startów, gdzie poddawałem się w trakcie. Po chwili jednak stawałem na starcie kolejnego wyzwania, kolejnego biegu, bez gwarancji, że zacznę biec, że dobiegnę. No i targają mną takie wątpliwości przez cały czas. Ale przecież komu mogę zaufać, jak nie sobie samemu? Komu mam powierzyć swoje cele, swoje marzenia, jak nie sobie samemu?
Po 15-tej do pracy wpada Przemek – Idziemy biegać do lasu – mówi. Cóż było zrobić. Nie przez przypadek zabrałem ciuch biegowe, więc nic nie stało na przeszkodzie, aby zrobić dobry trening. Dodatkowe okoliczności sprzyjające to pogoda – rano mgła, a po południu piękna jesienna pogoda, ciepło, słonecznie, aż chce się żyć!
No i nastała ta chwila, w której będę powierzał swoje marzenia… ale na marzenia trzeba zapracować. Wbrew pozorom prosty trening, a dał nieźle popalić. Rozgrzewka, 30-to sekundowe interwały, bieg z przyspieszaniem i zwalnianiem, a na deser 6x400m w przerwie 60 sekundowej w tempie 4:17-4:30. No i to mnie zabiło. Gdyby to było na tartanie… no na asfalcie, ale zadziało się na leśnej, nierównej ścieżce. No ale nie było aż tak źle. Zmachani, ale zadowoleni zrobiliśmy 10 minut schłodzenia. Sapałem niczym lokomotywa… i pot z niej spływa – tłusta oliwa… tak właśnie było. Ale zadowolenie z dobrze wykonanej pracy – bezcenne. Przemo, dziękuję. Mam nadzieję, że te łzy potu zaprocentują pod koniec roku.