„Czasem się luty zlituje że człek niby wiosnę czuje ale czasem sie tak zżyma że człek prawie nie wytrzyma”.
Ot takie ludowe gadanie. Jakby nie spojrzeć, tak źle i tak nie dobrze. Ale jest na tyle w porządku, że można wyjść z domu i odetchnąć świeżym powietrzem, szczególnie jeśli otacza nas las. A cały czas ciągnie wilka do lasu. Więc luty zaczynam dyszką w lesie. Start przy parkrunowej wiacie i zaczynam. Krok za krokiem. Na początku chce się biec szybko, ale zwalniam. Cały czas się boje o kolano – prawe kolano po asfaltowej harówce daje znak, że coś jest nie ok. Próbuję wzmocnić je ćwiczeniami i staram się biegać po miękkim podłożu.
Dookoła zaczyna narastać wiatr, ale w lesie zupełnie tego nie czuć. Drzewa stają oporem i skutecznie zatrzymują porywy i tylko po koronach drzew widać, że dzieje się coś na prawdę mocnego.
Biegnę w kierunku Rudnika. Nikogo nie spotykam. W słuchawkach muzyka a ja dodatkowo miarowym rytmem przecinam szaroburą, leśną rzeczywistość. Zwierzaki pochowały się, być może wystraszyłem je moim człapaniem. Podłoże zmienia się w zależności od otaczających drzew – nie wszędzie liście zdążyły przegnić. Miejscami jest bardzo miękko, szczególnie kiedy wkraczam w ścieżki mniej uczęszczane. Biegnę przed siebie, zawracam, znowu przed siebie i w poprzek. Po godzinie na liczniku wybija dziesięć kilometrów. Nie czuję zmęczenia. Zastanawiam się jak będzie pod koniec kwietnia. Nie wiem, nie zdecydowałem się jeszcze, czy pobiegnę. Mam status zapisanego nie opłaconego – to taki bezpiecznik.
Wracam na parking. Momentalnie parują szyby. Muszę przewietrzyć auto. Na dzisiaj koniec biegania.
O 18-tej wstawiam pierwszego posta. Zaczynam zbiórkę dla Oliwiera. Jestem dobrej myśli. Mam nadzieję, że wszystko przebiegnie zgodnie z założeniem. Do Everestu zostało 15 dni i niecałe pięć godzin. Do końca lutego 28 dni. Jest ranek, gdy to piszę jest 4:05, nie mogę spać, dlatego piszę. Jeszcze ze dwie godziny i idę biegać… idę biegać, czy biegnę biec?