Dzisiaj kolejny, pracowity dzień. Tak więc: wstałem po pierwszej nad ranem, czy w nocy i pojechałem po córeczkę, która bawiła się na osiemnastce koleżanki. O trzeciej położyłem się spać, ona le jak to czasami bywa, chęć na sen odpuścił. Przemęczyłem się i zasnąłem. Po raz kolejny wstałem przed siódmą rano. Z tyłu głowy kołatał mi pomysł z parkrunem w Grudziądzu w tle. Wraz ze zjedzonymi płatkami owsianymi pomysł zaczął nabierać realnych kształtów. Tym samym przed dziewiątą siedziałem w aucie i pędziłem w stronę lasku miejskiego. Po drodze odebrałem Przemka. Krótka przebieżka, rozgrzewka w stylu – wyginam śmiało ciało… i minuta po dziewiątej start zainicjowany przez pana Antoniego. Nie robiłem sobie specjalnych nadziei na dzisiejszy bieg. Ale z każda chwilą biegło mi się coraz lepiej. Początek z Przemkiem i przeciskamy się wśród sporej ilości startujących dziś biegaczy. No a po chwili już standard – Przemo uciekł mi, a ja go goniłem i uciekałem przed goniącymi mnie. Pierwszy kilometr po 5:30 i obydwaj stwierdzamy, że na nic dzisiaj nie liczymy. Drugi kilometr żwawy – 5:06 i Przemek zaczyna ucieczkę. Trzeci kilometr zwalniam, ale się nie poddaję – 5:15. Próbuję zmniejszyć dystans i 5:14 koleje tysiąc metrów. Ostatni kilometr poniżej 5:00. Nie jest źle, ale cały czas jeszcze brakuje mi do mojego parkrunowego rekordu, ale postaram się zawalczyć o wyrównanie. Na metę wpadłem wcale nie tak bardzo zmęczony, czyli mogła być jeszcze rezerwa, na czterdziestej pozycji. Teraz, spokojnie mogłem pójść na cały dzień do pracy.