„Dano ci życie, które jest tylko opowieścią. Ale to już twoja sprawa, jak ty ją opowiesz i czy umrzesz pełen dni.” – Marek Hłasko
Przejście do normalności jest trudne. Dzisiaj wyjątkowo trudne. Zanim cokolwiek napisałem, musiałem ochłonąć. Tak na gorąco (tak, bo było gorąco) to powiem wprost – dawno mnie tak nie przemieliło jak dziś na trasie naszego półmaratonu. Jednakże super organizacja, ludzie, którzy tworzą tą imprezę, trasa z podbiegami na końcu i meta w Hanza Pałac & SPA w Rulewie w całości rekompensują trudy biegu. Ale od początku.
1 maj, święto pracy i tak na prawdę to można powiedzieć, że jak wypracowałeś sobie kondycję, tak ją skonsumowałeś dzisiaj. Tradycyjnie początek maja to półmaraton do Rulewa. Nie będę się powtarzał, że sentyment, że bla, bla, bla. Tak jest po prostu, że nie potrafię sobie odmówić startu. Więc bez większej zwłoki zapisałem się, opłaciłem no i czekałem. Nie na cud, ale na start. W cuda biegowe nie wierzę, więc raz mniej, raz bardziej rzetelnie przykładałem się do treningu. Nie był to mój start docelowy, no i wyszło, jak wyszło. Wczoraj dzień w pracy. Wieczorem odebrałem pakiet nr 84, pochłonąłem pasta party i poszedłem spać. Rano wstałem zregenerowany. Start o 11:30, więc rano przygotowałem rzeczy w których chciałem pobiec, coś na zmianę, żele, jedzenie, picie. Potem lekkie śniadanie ina dobrą sprawę byłem przygotowany. Ubrałem się już docelowo i pojechałem na Grudziądzką Olimpię skąd nastąpić miał start. Na starcie rozgrzewka, przerywana przybijaniem piątek i rozmowami ze znajomymi, bo biegacze, to jedna wielka rodzina. Rozciąganie, przebieżki i czas płynął, a słońce grzało coraz bardziej. Zapowiadała się prawdziwa patelnia!
Na bieżni do startu przygotowywała się spora grupka biegaczy w różnym wieku. Przed startem spotkałem Vegenerata Biegowego, który właśnie przybiegł sam z Rulewa, by za chwilę pobiec z bandą zapaleńców do… Rulewa. Piątka i życzenia dla Józka, który biegł swój półmaraton urodzinowy. Potem chwila rozmowy z Łukaszem Lewandowskim. Po murawie biegał z kamerką Biegnie. No i nawet nie wiem kiedy minął czas przygotowań i trzeba było stanąć na lini startu. Wystartowaliśmy „pod prąd” – Łukasz – wisisz mi piwo. Trochę pokręciliśmy się uliczkami Grudziądza, by po pierwszym wodopoju zlokalizowanym przed mostem, wybiec z miasta i kierować się w stronę Dolnej Grupy i dalej przez Bośnię do Rulewa. Początek był obiecujący. Załapałem się z grupą na 1:50, ale bardzo szybko okazało się, że zając po prostu mi powoli, aczkolwiek systematycznie ucieka. W mieście biegło się dobrze. Dużo kibiców, zagrzewających do biegu przechodniów. Na dobrą chwilę sparaliżowaliśmy centrum miasta. Przy pierwszym wodopoju po 4- tym kilometrze, chwyciłem kubek wody i żegnany dźwiękami Grudziądzkiej Orkiestry Dętej wbiegłem na most. Minąłem miejsce w którym zginął tragicznie Bronisław Malinowski, minąłem bębniarzy i nagle świat się zmienił nie do poznania – byliśmy po drugiej stronie Wisły. Żartuję oczywiście. Nic się nie zmieniło oprócz tempa, które spadało. Mimo wszystko miałem jeszcze tyle sił, żeby się uśmiechać pod nosem i nad brodą i dobrze się bawić. Bo taki cel tak na prawdę mi przyświeca – dobrze się bawić.
Potem zaczął się bieg pod górkę: rondo, Dolna Grupa… Szukałem cienia. Na każdym wodopoju kubek wody do gardła, a drugi na głowę i to mnie trzymało. Na 15-tym kilometrze nie było Ali z grupą dzieciaków z Bąkowa, albo już nie jarzyłem. Od tego momentu zaczynałem uskuteczniać rachunki. Ile przebiegłem, ile do mety, czy 1/3 już za mną, czy do mety 1/3. Ciężko się rachuje na zmęczeniu. Wciągnąłem drugiego żela, popiłem wodą i dalej liczę. Trochę się poprawiło, bo byłem w stanie określić, że zmieszczę się w dwóch godzinach. Z tyłu głowy siedziało jednak, że od 18 kilometra jest podbieg, nikomu nie potrzebny podbieg. Hmm.
Ostatnie kilometry biegłem na oparach. Zdawałem sobie sprawę z tego, że mogę odlecieć, dlatego próbowałem racjonalnie gospodarować resztkami energii, które mi jeszcze zostały. Kilometr przed metą, jest grzbiet wzniesienia, potem w dół, w lewo, wzdłuż parku i jestem na przed metą, jeszcze pięćset metrów. Pod nogami piach. Ostatnie pagórki, słychać spikera. Widać metę – kurde jak ona jest daleko. Momo wszystko przyspieszam, zdołałem wyprzedzić jedną, czy dwie osoby – sorry. I jest. Ona. Upragniona. Wybiegana. META. Na szyi medal. Wiesza go Aleksandra Lisowska, przybijamy piątkę. Na mecie Andrzej z kamerką. Koniec. Nic się już nie liczy. Zrobiłem to. Znacznie póżniej wyszło szydło z worka – pobiłem rekord trasy, swój rekord trasy pobiłem o jakieś 40 sekund – nie wierzę. Już nic się nie liczy. Dostaję drożdżówkę i bezwiednie zgniatam ją w dłoni. Drugą ręką nieudolnie otwieram butelkę z wodą i zraszam gardło. Medal jest. Idę jeść. Spotykam Arletę Meloch, naszą paraolimpijkę, multimedalistkę. Ma lodowate ręce. Przebiegła półmaraton z zimną krwią. Idę jeść. Spotykam Przemka – przybijamy piątki. Idę jeść. Spotykam Pawła – gratulacje Paweł. Idę jeść. Spotykam przemiłe panie z koła gospodyń – w końcu upragniona zupa. Ale mnie przemieliło…
Życie jest tylko opowieścią. Jak ją opowiem i czy umrę pełen dni, to już moja sprawa.