Na dzisiaj zaplanowałem krótką wycieczkę. Tak wycieczkę. Ciągnie mnie jak wilka do lasu. Pogoda słoneczna, delikatny wiatr, temperatura trochę poniżej zera. W sam raz na rekonesans po okolicznych ścieżkach. No więc wyciągnąłem suche buty biegowe, naciągnąłem na grzbiet dwie warstwy techniczne a do tego kurtkę. Wyszperałem z szafy stuptupy, bo nie wiadomo co tak na leśnych ścieżkach słychać. W kieszeni zdeponowałem trochę cukrów, tak na wszelki wypadek. Zabrałem kamerę sportową, dawno nie używana, no i w związku z tym akumulator padł po 15 minutach. Na początku wpadłem do babci Zosi zobaczyć co się dzieje z telewizorem – okazało się, że śnieg zalegający na dachu złamał przewód antenowy. Babcia niepocieszona będzie musiała poczekać do pierwszych roztopów, a póki co, musi więcej czytać książek i się modlić o szybką wiosnę.
Pobiegłem w stronę mokrzańskich stawów. Słoneczno niepozornie grzało, więc biegło się przyjemnie. Trzeba uważać na to, żeby się nie poślizgnąć, bo drogi, ścieżki, chodniki są oblodzone. Nie ma szans na to ,żeby się rozpędzić – pomyślałem o raczkach, ale tylko pomyślałem – wiem gdzie leżą w piwnicy. Dookoła rozpościera się śniegowa pustynia. Słońce odbija się od tej tafli śniegu i razi w oczy. Biegnę koleinami i balansuję na krawędzi. Nie jest to zbyt wygodne, ale nie mam wyjścia. Biegnę powoli ważąc każdy krok, oprócz tego rozglądam się dookoła, żeby napawać się widokami i perspektywą przybliżających się Gór Łosiowych – to mój pierwszy cel na dziś – dawno tam nie byłem. Za wałem, który mam po lewej stronie płynie Osa, ale na razie jej nie widzę. Jak dobiegnę pod Zakurzewo to z korony wału będę widział rzekę, która wpada do Wisły u stóp Gór Łosiowych.
Bardzo lubię tą trasę, która meandruje wzdłuż rzeki. Osa została „wyprostowana” ale na starych mapach wyraźnie zaznaczono jest kręte koryto. Z czasem podmokłe tereny na północnym brzegu zostały zagospodarowane na stawy rybne, część zaś została zmeliorowana i przeznaczona na łąki oraz pola uprawne. Rzeka była wzmiankowana już w 1222 r. jako północna granica ziemi chełmińskiej, będąc tym samym granicą między ówczesnym Mazowszem i Prusami. Natomiast w latach 1920-1939 jej środkowym odcinkiem biegła granica Polski i Prus Wschodnich.
Zbliżam się do Zakurzewa i wbiegam na wał – po lewej stronie w dole płynie niezmiennie Osa, a na horyzoncie widać Kępę Forteczną za którą skrywa się Grudziądz. Z Grudziądza, albo do Grudziądza prowadzi czerwony szlak Kopernikowski o długości ponad trzystu kilometrów i wiedzie nas przez miejsca związane z Mikołajem Kopernikiem. Krótki odcinek dzieli ze szlakiem żółtym, stosunkowo niedawno utworzonym, który prowadzi do Rusocina, wsi w której urodził się światowej sławy lekarz, chirurg, generał brygady wojska polskiego Ludwik Rydygier. Ja tymczasem przebiegam obok dawnej szkoły i zmierzam w kierunku podbiegu na punkt widokowy. Dalej jest niestety ślizgo i trzeba uważać – plus jest taki, że nie trzeba jeszcze brodzić w śniegu… ale wszystko jeszcze przede mną.
Z domu na punkt widokowy mam ponad 7 kilometrów, od tej chwili będę biegł już lasami. Na chwilę zatrzymałem się na punkcie przy ławeczce i kolejnym „starym” spojrzałem w kierunku Grudziądza i pobiegłem dalej żeby nie wychłodzić się. Kolejny punkt to Leśniczówka Zakurzewo w Wielkim Wałczu – taki lapsus? Nie tak jest na prawdę. Zupełnie jak niegdyś Aeroklub Grudziądzki w Lisich Kątach. Nadal mam koleiny, którymi biegnę i trzymam się powietrza. Cisza, spokój, śniegu trochę mniej, bo pod koronami drzew nie napadało tak dużo. Zbiegam w kierunku Wełcza, ale nadal nie ma co się rozpędzać co można wpaść w poślizg i kto mnie wyratuje w środku lasu? Na przystanku koło leśniczówki zatrzymuję się i wciągam lewego Twix’a – prawego zostawiam na wszelki wypadek. Od punktu na Łosiowych biegnę czerwonym szlakiem, kiedyś słabo oznakowanym, ale teraz czerwień odznacza się świeżą farbą na pniach przydrożnych drzew. Był zbieg, jestem u podnóża Łosiowych ale z drugiej strony, więc trzeba zacząć się wspinać, bo dom jest na górą. Zbiegam ze szlaku i systematycznie podbiegam i zbiegam. W pewnej chwili koleiny się kończą, widać tylko ślady zwierząt, a skoro one przeszły, to i ja dam radę. O biegu jednak nie ma co myśleć. Jest nierówno i śniegu miejscami do łydki. Dookoła jednolicie biało i szczerze mówiąc trochę mnie to zdezorientowało. Patrzę gdzie jest słońce, do domu jest na pewno pod górę, wrogiem ogarniam okolice w poszukiwaniu linii wysokiego napięcia – to taki mój punkt odniesienia. Kieruję się na południe zgodnie z tym co podpowiada zdrowy rozsądek i biegnę na czuja. Nie kojarzę okolicy, zresztą tak jak mówiłem dookoła jest jednakowo biało. Wiosną, latem jest zupełnie inaczej, a teraz jest tylko biało. Całe szczęście, że moje bieganie na czuja nie zawiodło mnie. Ni stąd ni zowąd ląduję na leśnym parkingu w Zaroślu – jestem w domu. Teraz tylko z górki, przez Białochówko, potem Pogodną i dom.
Zebrało się tego ponad dziewiętnaście kilometrów. W pobliżu domu poczułem charakterystyczną pustkę w brzuchu – po prostu jestem głodny – czas na obiad. Było pięknie, malowniczo, momentami męcząco, ale tak właśnie miało być – do następnego razu. Hej ho, hej ho, do lasu by się szłooo…