Ambitnie nastawiłem budzik na godzinę piątą i go wyłączyłem. Nie byłem w stanie jeszcze wstać. Kręciłem się z boku na bok i rozkoszowałem się miękkością łóżka i świeżością pościeli. Chwilo trwaj!
Przed szóstą nie wytrzymałem i wstałem. Płatki i wyciągam swój strój biegowy. Po raz pierwszy, odkąd biegam i jeżdżę w góry zabrałem strój do biegania, ubrałem się i pobiegłem. Zazwyczaj nie łączę kilku przyjemności na raz (czytaj urlopu i biegania), a tu taka zmiana. No więc wyszedłem na dwór. Dookoła mgła. Temperatura w granicach 13-14 stopni. Ja i moje krótkie spodenki i podkoszulek biegowy mówią chłodno, ale głowa mówi rozgrzejemy się. Biegnę wczorajszą trasą w kierunku zapory. Trasa jest prosta, łatwa i mam nadzieję, że przyjemna.
Pierwszy kilometr na hurra optymizmie przebiegłem zbyt szybko, przy kolejnych zwalniam. Tempo zweryfikowało się naturalnie na pierwszym podbiegu. Biegnę dalej w kierunku Niedzicy. Biegnie się fajnie, jest rześko. Co prawda widoków nie ma, bo jest mgliście, ale jest wspaniale. Dobiegam do podstawy zapory na jeziorze Czorsztyńskim. Mozolnie wspinam się po schodach na koronę tamy.
Sapię i dyszę jak stary parowóz – ćmolenie papierosów przez ostatnie 25 lat daje się zauważyć. A właściwie usłyszeć. Jestem na górze – nic nie widać, więc zawracam. Teraz pod górkę. Tętno szaleje. Nie chce zejść poniżej 160 a tempo marne. Zmęczenie, papierosy i kiepska kondycja. Zatyka mnie. Ale nie, nie dam się, nie poddam, nic mnie nie złamie… czyżby?
Dobiegłem. dosapałem, dotarłem. Wgramoliłem się jeszcze na to nasze drugie piętro. Wskoczyłem pod prysznic. Na stole czekało już śniadanko, obok prowiant na dzień wędrowania, butelka wody. No tak, przecież to dopiero początek dnia, a przed nami Trzy Korony.