Skip to content
Menu
Zbiegowisko
  • Kontakt
  • O mnie
Zbiegowisko

Ostatnie wpisy

  • Piątek 16 maja, 2025

Kategorie

  • #mottonadzis
  • Co mnie motywuje z rana?
  • Dzień za dniem, czyli kolejny wpis
  • Dzień za dniem, czyli kolejny wpis…

Góry – Dzień Czwarty o tym jak nabierałem ochoty i co z tego wynika.

Opublikowano 9 sierpnia, 20187 października, 2020

Góry – Dzień Czwarty o tym jak nabierałem ochoty i co z tego wynika. Na kolejny dzień zaplanowaliśmy trasę oddaloną od zgiełku turystów podążających na Trzy Korony, Sokolnicę, Czorsztyn, Niedzicę i inne znane. Chcieliśmy zdobyć szczyt we wschodniej części grzbietu głównego Gorców – po prostu Gorc (1228m npm). Dlaczego wybór padł na ten szczyt? Dlatego, że jest elementem trasy GUT20, w którym nie pobiegnę w najbliższą niedzielę. Nigdy nie biegałem w górach i za namową JBF zapisałem się na ten bieg dla początkujących, jak się określa dystans GUT20. Zazwyczaj biegam po asfalcie, zdarzają mi się epizody leśne, szutrowe i takie inne. Miałem ochotę doświadczyć gór. I to właściwie wszystko. Miałem ochotę i się poddałem. Można tak powiedzieć, można inaczej, bardziej delikatnie. Dzisiejsza wyprawa miała odpowiedzieć na pytanie czy to mi się podoba, czy nie. Nie traktowałem od samego początku tego startu w kategorii wyzwania, nie byłem do tego przekonany. I może to był pierwszy błąd. Dzisiejsza wyprawa miała dać odpowiedź czy czuję się na siłach, czy jestem nowicjuszem, czy dojrzałem do biegania w górach. Miejsce startu – Ochotnica – wskazywać mogłaby na chęć albo jak kto woli ochotę. Szczerze wszystkim powiedziałem, jaki jest cel dzisiejszej wędrówki. Pojechaliśmy do Ochotnicy Dolnej, zaparkowaliśmy samochód przy Restauracji OCH. Przebieramy buty i… w drogę. Wchodzimy na zielony szlak. Idziemy asfaltową drogą do góry wzdłuż Gorcowskiego Potoku przez Chryczki, Pogorzele, Palczyki, Liptaki do Radoniówki, gdzie skręcamy w lewo i, nie wiem, czy to ścieżka, czy wyschnięty strumień, wspinamy się po kamieniach, ziemi, glinie. Wygląda to jak właśnie wyschnięty strumień. Idziemy może parędziesiąt metrów i mamy przymusowy postój. Madzia ma spadek cukru. robimy przymusowy przystanek – korekta to nie włączenie jakiegoś mechanizmu. To proces, który trwa czasem 30 minut, a czasem godzinę, żeby móc bezpiecznie żyć, iść, bawić się, wędrować.

Sytuacja jest opanowana – idziemy, a właściwie wspinamy się mozolnie do góry. Zdobywamy metr za metrem. Całe szczęście, że idziemy pod osłoną lasu – upał aż tak nie doskwiera. Odkrywamy bogactwo lasu. W lesie można przetrwać, są jagody, jeżyny, poziomki, orzechy laskowe, jarzębina, czarny bez i grzyby. Nie zrywamy – podziwiamy – mamy co jeść i co pić, chyba, że zabłądzimy. Ale trasa jest dobrze oznakowana. Przy każdej zmianie kierunku, pod znakiem szlaku pojawia się wykrzyknik – trzeba uważać! Po pewnym czasie zauważamy garminowskie szarfy. Czyli jesteśmy na szlaku jednego z kilku biegów, które będą się odbywały w weekend. Idziemy mozolnie krok, za krokiem. Co chwilę kontrolujemy Madzię, dostosowujemy nasze tempo do bieżącej sytuacji. Miejscami zastanawiam się, jak tu można biec? No chociaż wspinać się szybkim marszem. Jak? Po raz kolejny uświadamiam sobie, że to nie dla mnie. Po jakimś czasie trafiamy na strzałki, które wskazuję kierunek biegu. W dół! Jak tu zbiegać? Nogi można połamać! To trzeba umieć? Ulewy z końca lipca zmieniły niektóre ścieżki w trudno dostępne biegowo trakty. Niektóre ścieżki trzeba było wyznaczać od nowa. Z resztą na dole w Ochotnicy nie było lepiej. Rzeczka Ochotniczka też narobiła szkód, pozrywała kładki, podmyła drogę.Jeśli świeci słońce otoczenie nabiera zupełnie innych kolorów. Jest bardzo wyraziste, jednoznaczne.

Natomiast gra kolorów, a właściwie szarości rozpoczyna się w momencie, kiedy słońce skryje się za chmurami, powietrze nie do końca jest przeźroczyste. Wówczas dopiero rozpoczyna się koncert szarości, przenikania. Góry, las, całe tło potrafi być czarne jak smoła, ale też rozmyte, rozwodnione, półprzezroczyste. Granica pomiędzy jasnym i ciemnym jest prawie niewidoczna. Wychodzimy na otwartą przestrzeń. Przed nami rozpościera się soczyście zielona łąka. W tle ściana lasu, pod lasem wyrosła mała chatka czy schronienie, zadaszenie.

 

Po łące przesuwają się niespiesznie owce skubiąc trawkę. Można tak patrzeć i patrzeć w nieskończoność. Cały czas towarzyszą nam oznaczenia zielonego szlaku, białe wstęgi garminowskie i muchy. Dobrze, że nie komary. Wyszliśmy z ciemnego lasu, opuściliśmy koryto wyschniętego strumienia, czy też ścieżki. Można się rozejrzeć dookoła. Przed nami wyłania się kolejny las, kolejna łąka, kolejne zabudowania. Idziemy znowu skąpani w słońcu, pot leje się, a my stale uzupełniamy płyny.
Po lewej stronie mijamy Jaworzynkę Gorcowską, a kawałek dalej w lesie widzimy porzuconą, zardzewiałą starą westfalkę.  Komu u czorta chciało się wciągać na tą wysokość kupę złomu.  Gorc jest już w zasięgu wzroku, może jeszcze 15 minut i będziemy na miejscu. Mijamy kapliczkę – na kracie zawieszony pordzewiały łańcuszek różańca. Przystajemy na chwilę. Wśród jagodowych krzaków uwija się pani, która wręcz doi krzaki z owoców. Idziemy dalej. Mijamy bazę namiotową Studenckiego Koła Przewodników Górskich pod Gorcem. Baza powstaje rok rocznie od 1968 roku z przerwą w czasie stanu wojennego. Idziemy na szczyt. Mijamy coraz więcej nieżywych drzew, stoją same kikuty w kolorze srebrnych porostów. W końcu po bkisko trzech godzinach wspinaczki osiągamy nasz cel. Jesteśmy na Gorcu u stóp wieży widokowej. Teraz wystarczy tylko się wspiąć na górę i hurra!. Po drodze spotkaliśmy jedną parę turystów i ojca z małoletnimi synami. Jest cicho spokojnie i dziko. Wchodzimy na platformę. Gorc jest celem naszej wycieczki. Sam szczyt Gorca porośnięty jest rzadkim lasem, który przesłania widoki. Dawniej na szczycie stała drewniana wieża triangulacyjna, z jej pomostu wznoszącego się wysoko ponad koronami drzew roztaczała się na wszystkie strony szeroka panorama – przy dobrej widoczności sięgająca odległego o 80 km Krakowa. Dzisiaj nie było takiej dobrej widoczności, ale i to co zastaliśmy oszołamiało. Weszliśmy w dobrym momencie. 

Na górze spotkaliśmy rodzinę, a za chwilę na rowerze wjechał młody chłopak, a za nim spora grupa młodzieży. Robimy sobie dłuższą przerwę, jemy, pijemy odpoczywamy. Trzeba jednak wracać, bo z oddali słychać burzę, zbiera się coraz więcej chmur. To nic, że dzisiaj jesteśmy lepiej przygotowani, mamy odpowiednie buty (bo nieodpowiednie są jeszcze mokre), mamy płaszcze, kurtki przeciwdeszczowe. Schodzimy, robimy pamiątkowe zdjęcie i zielonym szlakiem idziemy dalej do Przysłopa (1187m npm), a potem żółtym będziemy schodzili do Ochotnicy Górnej. Znowu trafiamy na cały kwartał martwych drzew. Nikogo na szlaku. Poruszamy się w terenie pagórkowatym. Widzę, że idziemy nie tylko szlakiem pieszym, ale też rowerowym. Dookoła dzicz, wąska nierówna ścieżka, momentami kamienista, momentami grząska. Raz schodzimy w dół, a za chwilę spinamy się, aczkolwiek nie są już to takie mozolne podejścia. Niebo spowite jest chmurami. Wchodzimy na żółty szlak. Przez chwilę mamy wątpliwości, którędy iść. po drodze jest tyle wiatrołomów, na których być może znajdowało się znakowanie szlaku, ale odnajdujemy się. Mijamy schronisko Gorczańska Chata, ale nie zatrzymujemy się, bo czynne jest tylko w weekendy. W Gorcach, Pieninach trzeba być przygotowanym na cały dzień wędrówek. To nie Tary, gdzie wędruje się od schroniska do schroniska. Dochodzimy do potoku Jamne. Jego szum będzie nam towarzyszył do samego końca. Zejście jest strome i wyczerpujące. Towarzyszą nam cały czas grzmoty nieodległej burzy. To nas skutecznie motywuje do szybszego marszu. No i w końcu mamy deszcz. Początkowo nieśmiało, parę kropel, a po chwili lunęło. Mamy kurtki, ale nie wiem czy nie przydałyby się kapoki. Ale deszcz tak jak szybko wybuchł, tak samo szybko się kończył, jakby ktoś odkręcił i po chwili zakręcił kurek z deszczówką. Chmury przetaczają się nad szczytami a las intensywnie paruje. Czuć w powietrzu wilgoć. Zostało nam jeszcze z pięć kilometrów najmniej atrakcyjnego szosowego odcinka. Podczas zejścia spotkaliśmy jeszcze jednego pana z pieskiem. Super dzień, super wrażenia, super zmęczenie.Na chwilę obecną góry dla mnie są do chodzenia – nic się nie zmieniło w tym względzie od lat. Może kiedyż nastanie taki dzień, kiedy dam radę i pobiegnę. Póki co, to nie dla mnie. Nie czuję bluesa, nie ma synergii pomiędzy mną a biegowymi górami. Trudno.

Ale jestem bardzo zadowolony z tych kilku dni, tego wysiłku włożonego w marsz, zdobywanie kolejnych szczytów na własnych nogach idąc, nie biegnąc.
Zasłużyliśmy na dobry obiad. Jedziemy do Szczawnicy. Po drodze widzimy, że deszcz nas oszczędził, na okolicznych drogach pełno kamieni, gryzu skalnego. Dunajec nabrał żółtogliniastego koloru. Mieliśmy dużo szczęścia, a to jeszcze nie koniec dnia…

Dodaj komentarz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

O witrynie

Mam swoje zajawki i o nich najczęściej będę pisać. O moim bieganiu, o tym co mnie motywuje. Może się trochę rozwinę, a może to wyewoluuje w zupełnie innym kierunku. Czas pokaże…

Dotychczasowe wpisy

Najnowsze komentarze

  • admin - Do paczkomatu i z powrotem…
  • admin - Do paczkomatu i z powrotem…
  • Daria - Do paczkomatu i z powrotem…
  • Żaneta - Do paczkomatu i z powrotem…
  • micha - Strefa komfortu…
czerwiec 2025
P W Ś C P S N
 1
2345678
9101112131415
16171819202122
23242526272829
30  
« maj    

Kategorie

  • #mottonadzis
  • Co mnie motywuje z rana?
  • Dzień za dniem, czyli kolejny wpis
  • Dzień za dniem, czyli kolejny wpis…
©2025 Zbiegowisko | Powered by SuperbThemes