Ostatnia noc okazała się być zdecydowanie za krótka. Tak do końca nie wiem, czy spałem. Coś tam pospałem, a na pewno się wyleżałem na jednym i drugim boku, brzuchu i plecach. Wszystkie konfiguracje przerobiłem dokładnie. Materac średnio twardy, jak dla mnie optymalny. Temperatura w kapsule ok, powietrza było dosyć, odgłosy z zewnątrz – sporadyczne, ale nie irytujące i nie przeszkadzające w wypoczynku. Czułem się trochę jak kosmita, ale to nowe doświadczenie udowodniło, że można wiele zaakceptować, do wielu rzeczy można się przyzwyczaić. Przeżyłem.
Zegarek obudził mnie o godzinie 6 rano. Idę pod prysznic. Toalety na tym samym piętrze co kapsuły, natomiast prysznice piętro niżej. W recepcji dostałem czip, który otwierał wszystkie drzwi – dostęp był generalnie ograniczony. Toalety czyste, prysznice skromne, ale też zadbane, woda ciepła i zimna, suszarki do włosów – niczego mi nie brakowało. Po toalecie schodzę na dół na śniadanie. Na wyposażeniu jadalni wszystko co potrzebne do przygotowania i skonsumowania posiłku, który przygotujesz samodzielnie. Nie ma kuchenki, nie ma gotowania, ale odgrzać można w mikrofali. Jest lodówka, w której przechowywać można podpisane wcześniej, łatwopsujące się produkty. Zrobiłem sobie drugie śniadanie na drogę na Everest. Mogę się więc wymeldować i ruszać na start. Przygodo przybywaj.
Poranek w Warszawie dżdżysty. Pada, chmury nisko, nie widać Everestu. Później okaże się, że sam szczyt Skylinera schowany jest w chmurach i nici ze spektakularnych widoków na Warszawę. Na poziomie –2 zlokalizowany jest depozyt, piętro wyżej sala, w której można się zdrzemnąć, a start zlokalizowany jest na parterze. Przebieram się na krótko, bo wiem, że będzie gorąco. Start podzielony jest fale, które startują co pół godziny. Startować można indywidualnie, ale dopuszczone do rywalizacji też są sztafety czteroosobowe. Zapisy na zawody odbywały się na początku grudnia i pierwsze 50 wejściówek rozeszło się w ciągu kilkudziesięciu sekund. Ja otrzymałem nr startowy 40.
Zjadłem kolejną bułkę z serem, spakowałem to co będzie mi potrzebne “na górze” – organizator gwarantuje jeden posiłek, za całą resztę odpowiedzialni są uczestnicy. Żele, kabanosy, makarony, bułki, cole, izo, batony, banany i inne różne smakołyki – generalnie co kto lubi – każdy z uczestników przygotował pod swój gust. Ja miałem paczkę kabanosów, bułki, rogale z czekoladą, batony, banany, żelki, żele – brałem to co lubię, co doda mi energii i dorzuciłem do tego dużą ilością napojów. Jak się później okaże, wcale nie jedzenie będzie moim problemem. Ale do tego jeszcze dojdziemy.
Zbliżała się godzina startu. Znalazłem swoje miejsce w lobby na parterze, zaznaczyłem “swój” teren. Miałem wszystko co było mi potrzebne. Buty, skarpety, gacie bezszwowe, przewiewną koszulkę, zegarek na nadgarstku i telefon w kieszeni, żeby mieć kontakt ze światem w razie potrzeby. Za chwilę start. Przemawia organizator. Ujawnia się kolega, który bierze udział 7-my raz z 8 edycji. Przybijamy sobie piątki na szczęście i… w górę.
Założenia na start miałem poczynione wcześniej. Zastanawiałem się jaką przyjąć strategię. 42 piętra razy 55 wejść to ponad 2300 pięter. Każde piętro to średnio 22 stopnie, więc mamy tego już ponad 50 tysięcy stopni. Nie, niestety nie zdołałem policzyć dokładnie, ile jest stopni, próbowałem kilkukrotnie i za każdym razem wychodził zupełnie inny wynik, ale na jedno wejście było to około 950 stopni.
24 godziny i 55 wejść, to średnio ponad dwa wejścia na godzinę – bez przerwy. Jest to do zrobienia. Moje pierwsze wejście trwało ponad 16 minut, każde kolejne było dłuższe. Najlepsi potrafili wejść na 42 piętro poniżej 10-ciu minut! No ale ja nie należę niestety do najlepszych. Wchodziłem w cyklach po 10 wejść. Po jednym cyklu robiłem przerwę na posiłek. Po każdym wejściu na górze woda i izo i mała przekąska. Zjazd windą na dół i kolejne wejście. Im dłużej wchodziłem, tym bardziej wierzyłem, że zdołam zrealizować swój cel. Początki były trudne. Piętra i wejścia narastały powoli, ale jak minęła pierwsza dyszka, zaczęło robić się fajnie. Po drugiej dziesiątce było optymistycznie, bo zbliżał się półmetek. Czas był moim największym wrogiem… Czas i to co dzieje się w głowie. Powiem tak: można monotonnie klepać krok, za krokiem, kilometr za kilometrem. Można wpaść w rytm i robić coś mechanicznie. Można… dopóki nie odezwie się głowa. Czym zajmowałem głowę? Liczyłem stopnie, Liczyłem piętra, odliczałem piętra od 42 do 1. Już w ubiegłym roku zauważyłem, że nie ma 22 pietra – po piętrze 20-tym następuje 22-gie. Zrozumiałbym, gdyby ktoś pominął 13 piętro, ale 21??? W tym roku potwierdziłem ten fakt – nie ma 21 piętra. Na 13tym za to ktoś za przewodami zostawił wetknięty wkład od długopisu. Ten wkład czekał na mnie od ubiegłego roku. 7-me piętro było skaleczone – na posadzce leżał przyklejony plaster. Od 13-14 piętra na podstopniach wyklejona była reklama coca-coli – w tym miejscu zawsze zaczynało chcieć sie pić. Na 5-tym piętrze stał kartonik z sokiem ananasowym, a na 25 butelka z wodą mineralną, której z każdym wejściem ubywało. Takich szczegółów była cała masa. Po nich identyfikowałem piętra i nie musiałem wcale patrzeć na tabliczkę. Na 20tym koczowali medycy, żeby w razie potrzeby nieść pomoc. Na 29-tym pisało, że już niedaleko, a na 41, że za chwilę będziesz jechać windą. Myślałem też o Oliwierze, dla którego szedłem na górę. Myślałem o tym, że też chciałby tu być, ale nie może, bo jest śmiertelnie chory.
W połowie rywalizacji czułem się dobrze. Nic mi nie dolegało, żadnych bólów, skurczy, nie brakowało mi jedzenia, picia, niczego mi nie brakowało. Po 30 tym wejściu robię przerwę. Jem, piję, relaksuję się. Na klatce panuje cisza przerywana mniej lub bardziej głośnym, ale rytmicznym sapaniem, czasem szuraniem butów. Lewa strona jest dla szybko wspinaczy, prawa dla tych szybszych inaczej. Wolniejsi ustępują szybszym, nie ma zgrzytów. Ale czuć duch walki. Część walczy z konkurentem, ale widać walkę ze swoimi słabościami, ograniczeniami, wiekiem, tuszą, brakiem kondycji. W obliczu wyzwania jesteśmy tacy sami. Zdani na klatkę, w której jesteśmy zamknięci dobrowolnie. Każdy stopień dokładnie został obmyty potem. Widać było jak z godziny na godzinę stopnie ciemnieją… brakowało tylko krwi.
Czym się różni opisywana przeze mnie rywalizacja od rywalizacji podczas ultra? Wspólny mianownik można znaleźć przy ultra na pętli o długości kilometra, może dwóch. Wszystko jest po pewnym czasie powtarzalne, przewidywalne. W pewnym momencie stwierdzam, że wszystko już widziałem, nic nowego mnie nie zaskoczy. Mijają mnie te same osoby, ja mijam ciągle te same osoby. Czuję się jak prawdziwy chomik w klatce, jak koń w kieracie. Na klatce nie zmienia się pogoda, nie pada deszcz, nie świeci słońce, nie wieje wiatr. Od czasu do czasu wypadam jak tramwaj z szyn na przerwę i wracam do znajomego środowiska – na klatkę.
Idę na obiad. Pyszny i pożywny maka- run! Objadam się do sytości. Jest mi błogo. Zrobiłem tyle ile w ubiegłym roku i z każdym kolejnym wejściem jestem lepszy od samego siebie. Już wygrywam.