Prawo Murphy’ego mówi „jeżeli coś może się nie udać – nie uda się na pewno”. Uwielbiam je ze względu na to, że w bezwzględny sposób odziera ze złudzeń w sytuacji, gdy nie dopilnowało się wszystkiego od a do z. Po obiedzie dobrowolnie poszedłem do klatki toczyć swój pojedynek. Nikt mnie nie zmuszał, wiedziałem na co się piszę i co mnie tam czeka. Pierwsze wejście po przerwie jest na adrenalinie. Nic nie boli, a przynajmniej nic nie czuję, głowa jest nastawiona pozytywnie, są siły, energia, radość, po prostu wszystko. Ale wiedziałem też, że na długo tego flow nie wystarczy. Każde kolejne wejście było walką. Każde kolejne wejście miało być ostatnim i walką ze samym sobą, że nie, tak to się nie może skończyć i wracam na kolejne okrążenie. Jestem ciekaw czy łatwiej by to było, gdyby schody były jedną częścią wejścia składającą się 2300 pięter – wchodzisz, albo spadasz na dół. A tymczasem był to bieg, w którym co jakiś czas upadałem, podnosiłem się i biegłem dalej. Można powiedzieć -realne życie w skondensowanej formie.
Niczego nie zmieniałem. Miałem wrażenie, że ten rytm działa i cały czas wierzyłem w zwycięstwo. Mam delikatny zapas czasowy i jeżeli nic innego się nie wydarzy, to Everest będzie mój. Wchodziłem, na górze piłem. Z początku szczyt wieżowca był spowity w chmurach. Na początku myślałem, że okna od ubiegłego roku zostały zamalowane. Dopiero z biegiem dnia chmury zniknęły i oczom uczestników ukazała się panorama Warszawy. Po zachodzie słońca ten widok był inny. Oświetlona Warszawa z perspektywy 42 piętra robi wrażenie. Biurowce, oświetlone ulice przecinające dzielnice, tętniące sobotnimi korkami w jedną białą i drugą czerwoną stronę. Tak więc zatrzymywałem się, uzupełniałem płyny, zerkałem przez okno w stronę zewnętrznego świata, schodziłem dwa piętra w dół do windy i zjeżdżałem w dół. Z edycji, która odbywała się w hotelu Marriott, windy były wąskim gardłem. Jeździły powoli, były mniejsze, więc mniejsza ilość uczestników zjeżdżała na dół, więc na górze tworzyły się kolejki. W Skylinerze windy to poezja. Szybkie, ciche, pojemne. Zjeżdżając na dół dało się czuć różnicę ciśnienia oddziałującą na bębenki w uszach. Windy poruszały sie z prędkością 7 m/s. 7 m/s to 25 km/h. Jazda na rowerze z taką prędkością nie robi wrażenia. Bieganie to już zupełnie inny wymiar, a wyobraź sobie spadanie z tą prędkością z wysokości 165metrów!!!
Czy 24 godziny to dużo? To zależy. Filmowy maraton 24 godzinny, sztafeta 24 godzinna, 24 godziny wolnego, 24 godzinny dyżur w pracy. 24 godziny biegu, 24 godziny wchodzenia po schodach. 1440 minut, 86 tysięcy sekund. Każda sekunda to wysiłek. Po pewnym czasie następuje kumulacja. Zupełnie jak w totolotku. Każde pojedyncze wejście trwa coraz dłużej. Tzn po przerwie jest pewien reset, ale już za chwilę czas wspinaczki zaczyna się znacząco wydłużać. Do tego dochodzi zwyczajne niewyspanie. Można się właściwie próbować oszukiwać. Można wspomagać się kofeiną innymi środkami, ale działa to do pewnego stopnia i do pewnego momentu. Po północy byłem jeszcze trzeźwy i twardo stąpający po ziemi (po schodach). Z tyłu głowy pojawia się myśl, że przede mną jeszcze 9 godzin! To jest szmat czasu. Litry wypitej i wypoconej wody. Tak dla zobrazowania Garmin powiedział mi, że podczas rywalizacji powinienem przyjąć 16 litrów płynów!!! Pochłaniałem ogromne ilości wody, izotoniku i troszeczkę tej znienawidzonej słodkiej coli. Na klatce można było zobaczyć w niejednym miejscu krople potu. Całe szczęście, że dobra wentylacja skutecznie odprowadzała, nie ma co sie oszukiwać, ale fetor potu, tak, że można było wytrzymać w tym specyficznym środowisku. Natomiast winda pod tym względem nie dawała rady i założę się, że serwis sprzątający po naszych zmaganiach ostrą chemie musiał zastosować, żeby zniwelować, delikatnie mówiąc, ten smrodek.
Skyliner w weekend żył nie tylko dzięki naszym zawodom. Ogromnie zdziwiłem się, gdy zobaczyłem wychodzących panów z teczkami w sobotę po 23-ciej z ożywieniem kończących omawianie bardzo ważnego planu biznesowego. My tu ciężko walczymy, a tuż obok praca wre. Hmm.
Kryzys musiał przyjść. Wiedziałem o tym. Zakładałem, że pojawi sie później, ale stało się inaczej. W połowie wysokości w prawym kolanie pojawił się kłujący ból. Starałem się zwracać uwagę jak stawiam stopy, szczególnie prawej nogi. Jednostajny lewoskręt, dał się w końcu odczuć. Przez chilę starałem się przenosić ciężar na drugą nogę, zatrzymałem się, pomasowałem, podmuchałem, posłałem parę dobrych myśli w stronę ćmiącego kolana i poszedłem dalej. Zjechałem windą na dół, porozciągałem się, zrobiłem kilka przysiadów. W kolanie coś chrzęstnęło, coś się poprzestawiało – zrobiłem sobie nieplanowaną przerwę. Pójdę dalej, pomyślałem. Jak będzie dobrze, to dobrze, a jak będzie nie dobrze, to też dobrze. Po 15 minutach podniosłem się z poziomu posadzki, delikatnie obciążyłem prawą nogę, zrobiłem kilka kroków. Nic nie czuję, więc idę dalej. Uwielbiam zaczynać. W głowie kołatają różne myśli. Ja p…ole znowy jestem na samym początku. Później układam sobie w głowie trasę: do kartonu z sokiem, do plastra na 7-mym, dziesiąte to będzie jak we wieżowcu, na trzynastym wkład od długopisu, potem reklama coca coli, na 25-tym woda, a później już tak nie wiele i winda. Doszedłem na górę jest ok, więc idę kolejny raz, szybki zjazd i kolejne wejście. Po trzecim razie wiedziałem, że jest to moje ostatnie wejście. Koniec. Coś się poprzestawiało w kolanie, potem w głowie, nastąpił przypływ zmęczenia, próba wyjaśniania i wmawiania sobie, że zdrowie jest najważniejsze. Tak na prawdę doszedłem chyba to tych 40 procent, wg Gogginsa, po których mógłbym zacząć czerpać z pozostałych 60%, ale zabrakło we mnie iskry, zabrakło motoru, impulsu, błysku w oku. Nagle zrobiło się zimno, wokół mnie nie było nikogo, pusta winda, którą zjechałem na parter stała się dodatkowym symbolem. Kuśtykając poszedłem na swoje miejsce gdzie dotychczas odpoczywałem, łyknąłem coli, ale cukier nie zadziałał. I tak siedzę i dumam trzymając się za kolano. Jak siedzę, to nie boli, jak zaczynam je obciążać ból wraca. To już jest koniec.
48 wejść. W domu sprawdziłem poprzednią edycję – w ubiegłym roku zrobiłem 32 wejścia – nie wiem skąd mi się ubzdurało, że 35. Dzisiaj kończę swoje zmagania na 48 wejściu – 7788 metrów. Jestem tak niedaleko szczytu. Tylko 7 wejść. Czasem trudno podjąć jakąś decyzję. Tym razem podjąłem ją bardzo szybko. Może zbyt szybko. Cóż muszę to zaakceptować, przetrawić, przepracować, bo wiem, że jak Bóg da, to w przyszłym roku tam wrócę i przesuną tą granicę.
Odbieram medal, odbieram dyplom, oddaję chipa. Schodzę do depozytów, idę pod prysznic, spłukuję zmęczenie, spłukuję bój. Przełykam gorycz porażki wmawiając sobie korporacyjne… jest progres, jest progressss, jest dobrze…
Mroźny poranek stawia mnie do pionu. Jestem sam, w centrum Warszawy, od 24 godzin jestem na nogach, jestem potwornie zmęczony, muszę wydostać się z miasta i dotrzeć do domu. Wsiadam do samochodu. Wyjeżdżam z miasta. Czuję, że nie dam rady, zjeżdżam na pierwszy MOP, gaszę silnik, blokuję drzwi i momentalnie zasypiam. Budzę się po 15 minutach. Budzi mnie parkujące obok auto. Jest zimno. Uruchamiam silnik i odjeżdżam. Czuję się lepiej. W głowie kołacze myśl, co robić. Po trzech kwadransach zatrzymuje się na kolejnym MOP-ie. Ponownie zasypiam, tym razem na godzinę. Wychodzę z auta, chłodny poranek doprowadza mnie szybko do porządku. Idę do toalety, obmywam twarz lodowatą wodą. Wyłączam ogrzewanie w aucie. Teraz mogę jechać.
Dojechałem szczęśliwie do domu kwadrans po południu. W domu nikogo nie było. Rozpakowałem się, ciuchy wrzuciłem do pralki i padłem na łóżko. Koniec przygody. Morfeuszu przybywaj!