Może będzie przydługo, ale kto chce, niech się częstuje.
Na Everestrun próbowałem po raz pierwszy próbowałem wejść 2016 roku. Udało się. Wszedłem 10 razy! Wówczas impreza odbywała się w hotelu Marriott w Warszawie. W kolejnym roku zapisałem się i nie pojechałem – choroba pokrzyżowała szyki. O tej nietuzinkowej rywalizacji przypomniałem sobie w ubiegłym roku. Nowa lokalizacja, nowe rozdanie – pojechałem. 35 wejść to już było coś. Tak więc długo się nie zastanawiałem, czy zapisać się w tym roku. Wejściówki na 9:00 rozeszły się w pół minuty – załapałem się na 9:30.
Tym sposobem można było przyjąć, że jeśli względy zdrowotne, a z nimi bywa różnie, nie zaważą to 17 lutego pojawię się na starcie. Tak też się stało. Cel był nie tylko sportowy, ale również charytatywny. Z tyłu głowy miałem Oliwiera, który walczy z chorobą nowotworową i którego cały czas możecie wspierać poprzez zbiórkę, czy przekazanie 1,5% podatku. Chciałem pójść dla Niego, bo on sam nie wdrapie się na Everest.
Cały mój występ na Everestrun to wielka przygoda. Począwszy od dnia zapisów, przez okres treningowy na starcie skończywszy. W piątkowe południe wsiadłem do auta u pojechałem do Warszawy. Podróż minęła bez przygód. W Warszawie miałem zamówiony nocleg. Poszedłem na żywioł. Hostel Kapsuła na ulicy Dowcip 4. I to jest prawdziwy hit.
Hotele kapsułowe. Za ich światową stolicę uznawana jest Japonia. Pierwszy otwarty został w 1979 roku w Osace. Nie ma w nich pokoi, za to śpi się w kapsułach nazywanych przez podróżników dziuplami, kokonami albo ulem (ze względu na liczbę kabin), choć porównywane bywają również z szufladami na zwłoki w kostnicach. Trochę się obawiałem tego doświadczenia, ale ostatecznie raz się żyje i wszystkiego trzeba doświadczyć.
Niepozorny budynek, wchodzi się po schodach. Za drzwiami recepcja połączona z ogólnodostępową salą, w której można posiedzieć na kanapie, przygotować i skonsumować posiłek. Pani na recepcji wytłumaczyła co i jak. Okazało się, że oprócz wcześniej wspomnianej strefy ogólnej jest strefa ciszy i to tam zlokalizowane są kapsuły, toalety, prysznice. W strefie ciszy, jak sama nazwa wskazuje, obowiązuje cisza. Wszystko po to, aby realnie ułatwić odpoczynek. W strefie ciszy poruszasz się w miękkich kapciach – buty zastają w depozycie 😊.
Sama kapsuła to tak na prawdę zamknięta przestrzeń, nie do końca dźwiękoszczelna, ale da się przeżyć, w której znajduje się materac wypełniający całą przestrzeń. Jest pościel, można wypożyczyć odpłatnie ręcznik i kupić kosmetyki. U wezgłowia znajduje się włącznik oświetlenia z możliwością regulacji natężenia światła i dwa gniazdka. Jest minimalistycznie, ale warunki są do zaakceptowania, cena od 69 zł. Zaznaczam, że jest to centrum Warszawy!
Opuszczam kapsułę i spacerkiem idę odebrać pakiet startowy. Do Sylinera jest ok 2,5 km, warto więc rozprostować nogi po samochodowej podróży. Piątkowe popołudnie i tłok na chodnikach nie zadziwił mnie. To co mnie zadziwiło, to wszechobecny język ukraiński, który dominuje podczas spaceru, bożonarodzeniowy wystrój ulicy – ktoś nie zdążył posprzątać? Przemieszczający się ludzie zapatrzeni są w smartfony – idą i wzrok mają skierowany w kolorowy ekran. Do tego słuchawki w uszach i są niemalże idealnie odizolowani od świata zewnętrznego i gdyby nie ich fizyczna obecność tam gdzie aktualnie przebywają, mogliby znajdować się zupełnie gdzieś indziej – taka namiastka Surogatów.
Z takimi przemyśleniami docieram do biurowca w którym zlokalizowane jest biuro zawodów. Pakiet odbieram szybko i sprawnie. W pakiecie składany kubek silikonowy, ręcznik z mikrofibry, bon na posiłek regeneracyjny – jedyny, który gwarantuje organizator w ciągu 24 godzinnej rywalizacji, chip do każdorazowego “odbijania” wejścia na górę i numer startowy. To i tak dużo, zważywszy charytatywny kontekst imprezy. Organizatorem biegu jest Fundacja Wsparcia Ratownictwa RK, która zainicjowała akcję „Biegamy po schodach” – cotygodniowe treningi na schodach warszawskich wieżowców. Wpisowe każdego uczestnika – w wysokości min. 250 zł – zostanie w całości przekazane na organizację biegu a nadwyżka na realizację działań Fundacji. W biurze zawodów zaczyna robić sięi tłok – wracam do kapsuły. W drodze powrotnej zahaczam o bar mleczny i zaliczam pomidorówkę z ryżem oraz pierogi ze szpinakiem – za 25 zł można było się najeść do syta.
Wieczorna toaleta i mogę udać się na odpoczynek, bo kolejny dzień będzie intensywny. W kapsule jest cicho, nie brakuje powietrza, ale jakoś ciężko mi zasnąć. Emocje? Poddenerwowanie? Sam nie wiem, czy zasypiam, czy budzę się, czy śnię. Zegarek nastawiłem na 6 rano – o 9-tej start, więc powinienem sie wyrobić.
Co zrealizowałem z moich założeń, a czego nie zdołałem – już wkrótce.