Każdy ma swój Everest, na który próbuje się codziennie wspinać. Każdy ma swój Everest, z którym musi się zmierzyć. Czasem dosłownie, a czasem w przenośni. Wracam czasem myślami do niego i zastanawiam się, czy będzie mi kiedykolwiek dane wspiąć się na szczyt. Póki co cicho, nikt nic nie mówi, brak odpowiedzi. W grudniu 2015 roku tak spontanicznie zapisałem się na… zawody. Zawody miały odbyć się w lutym, w Warszawie, a konkretnie w hotelu Marriott. Marriott to taki wysoki budynek w centrum Warszawy. W tym budynku m.in są schody, którymi można wspiąć się na 44 piętro. No i te schody miały się stać areną zawodów.
Nazwa everest Run wzięła się z założenia, że jeśli po tych schodach wejdzie się 65 razy (zawody 24 godzinne), to osiągnie się taką wysokość jak Mount Everest czyli 8849m. No to właśnie był moje wyzwanie. Idąc na skróty nie doszedłem na szczyt – zaliczyłem ponad 2000m w górę ( 15 wejść na najwyższe piętro wieżowca) i odpadłem od ściany… ale mogę powiedzieć że wspinałem się ze sławami pokroju Agata Matejczuk, Rafał Kot czy Krzysztof Mańkowski (MakeRunEasier). Dzisiaj zrobiłem mały Everest po płaskim, biegając po lesie, po asfalcie, po ścieżkach w okolicach Mokrego. No… samo się nie zrobiło – pobiegłem i zrobiłem to. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś powspinać się po schodach – w najgorszym wypadku może być jakiś wieżowiec w Grudziądzu – to może być całkiem fajne wyzwanie.