No i nie dałem rady. Weekend pod znakiem łóżkowania. Piątkowe bieganie, dało mi na tyle popalić, że w sobotę nie podniosłem się z łóżka. A plany były znowu ambitne. Weekend szybko minął. Poniedziałkowy poranek chłodny i mglisty. Za to samopoczucie prawie słoneczne, więc nie zastanawiając się długo przebrałem się, zapakowałem się do auta i kierunek Grudziądz. Po drodze nadaję przesyłkę w paczkomacie, odbieram leki z ośrodka zdrowia i ląduję w lesie.
Nie ukrywam, że w styczniu przegrałem z chorobą. W lutym zacząłem ostro i w naszej grupowej rywalizacji trzymałem się kurczowo pierwszej lokaty pod względem kilometrażu. Przez Everest i chorobę rywale znacząco zmniejszyli dystans do mnie, ale do końca miesiąca jest jeszcze kilka dni, dzięki którym utrzymam być może pozycje lidera.
W lesie było zjawiskowo. Poranek jeszcze chłodny, ale z każdą chwilą robiło się coraz cieplej. Do tego stopnia, że zacząłem się głupio czuć, biegnąc „na grubo” w okolicach południa, gdzie pan z pieskiem po lesie wędruje w krótkim rękawku, a przygodnie spotkany biegacz hasa w krótkich spodenkach. Coś mnie ominęło? W okresie przejściowym ciężko ubrać się optymalnie. Ostatecznie wolę się zgrzać i spocić, a potrze przebrać, niż marznąć.
Moje dzisiejsze kluczenie po lesie skończyło się na 16 tym kilometrze. Nie było łatwo. Czuć jeszcze choróbsko, smarki zapychają nos, ale nogi już nie takie ciężkie i tempo udaje się utrzymać na trochę lepszym poziomie niż dno. tętno jednak jeszcze szaleje, co znaczy, że nie wszystko jest dobrze. Ale nie załamuję rąk – będzie dobrze.