Nie mam specjalnie dobrego zdania o medykach, a właściwie o instytucjach typu POZ, szpitale, polikliniki itp. a w szczególności Poradnie Medycyny Pracy, gdzie dokonuje się ściema skutkująca wbiciem pieczątki „Zdolny do pracy…”. Dzisiaj miałem wątpliwą przyjemność marnowania czasu w grudziądzkiej Wojskowej Specjalistycznej Przychodni Lekarskiej. Wizyta umówiona na godzinę 9:00, natomiast przyjęcie u pani doktor 12:00, poprzedzona zdawkowym komunikatem – dzisiaj mamy opóźnienie.
Oby, nie!
Pogoda zaczyna się robić iście jesienna i trafienie w okienko pogodowe zaczyna graniczyć z cudem – już wiem co przeżywają himalaiści… Mnie się jednak udało. Dzień drugi treningowy to: rozgrzewka, potem rytmy, następnie przyspieszanie i zwalnianie i na koniec trucht ze schłodzeniem. Dzisiaj w towarzystwie Przemka – Przemo dzięki za wsparcie – było mi przyjemnie i przede wszystkim raźniej. Po części zasadniczej Przemek poprowadził mnie po sobie tylko znanej trasie leśnej. Nie było to na dobicie, ale ostatecznie delikatnie się zmęczyłem. A cisza, potęgowana przez miarowy szum lasu, dała wytchnienie i poczucie spełnienia. Przelatujące gdzieś wysoko gęsi wesoło gęgały – chwała bohaterom… rom…rom. Dość szybko zrobiło się ciemno, na tyle, że nie zdołałem zrobić żadnej fotki. Ale na świadka przywołuje wspomnianego wcześniej Przemka – tak było. To wszystko jest prawda.
Z czwartku błyskawicznie zrobiła się sobota, a jak jest sobota, to jest parkrun. Parkrun to nie tylko bieganie, ale też spotkanie ze znajomymi, czasem długo nie widzianymi. (pozdrowienia dla Klaudii, Radka, Vege-Przemka…) Próbowałem wyciągnąć Przemka z domu, ale inne obowiązki nie pozwalały mu na uczestnictwo w dzisiejszym biegu. Dla mnie to był 40-ty start w Grudziądzu. Nie nastawiałem się na nic spektakularnego. Chciałem jedynie biec i dobiec. Na nadgarstku co kilometr czułem wibrowanie, ale nie zerkałem na czas. Ma m czas, więc biegam. I to było dobre posunięcie. Nie nakręcałem się, nie demotywowałem, tylko robiłem swoje. Ustawiłem się tradycyjnie z tyłu – to był błąd, bo musiałem przeciskać się do przodu. Pierwszy kilometr zmarnowałem na znalezienie sobie odpowiedniego miejsca – czas 5:13. Drugi kilometr to już świadome parcie do przodu – wyznaczam punkt i zdobywam go (4:59). Trzeci kilometr to gonienie się z dzieciakami – do końca kilometra „łyknąłem ich”, a po chwili chłopaki poszeptali coś sobie na ucho i tyle ich było widać – jak kurz opadł, nie było już kogo ścigać. ( 5:05).
Czwarty kilometr to próba utrzymania pozycji – obroniona (5:07), ale czuję, że jest coraz słabiej. Ostatni kilometr to nie dać się wyprzedzić (4:51). Ostatecznie pan Bartłomiej odstawił mnie na 4 całe sekundy. Czas na mecie 25:19 – jest progres, ale nie jest to jeszcze PB, a tym bardziej mój cel. Jestem zadowolony, do tego stopnia, że zaaplikowałem sobie dodatkowe 10 km dookoła Mokrego – tym razem tempem regeneracyjnym. Jutro maraton… nie, nie ja biegnę… maraton w Warszawie i w Berlinie – obczaiłem transmisję z Berlina, od 9:00 będę niedostępny – będę się nakręcał, motywował, marzył i coś jeszcze.
Dzisiaj na parkrunie 159 biegaczy i biegaczek, chodziarzy, wózkowców… zajrzałem na zaprzyjaźniony parkan w Tczewie – 350 startujących!!! Ło matko…