A miało być o Biegu Karpia… a jest nie tylko, bo wielopłaszczyznowo. Koniec roku, ostatni miesiąc, ostatni start w zawodach. Na dodatek na miejscu, w Mokrem. To już piąta edycja biegu, który dodatkowo jest podsumowaniem Amatorskiej Ligii Biegowej.
Dzień zaczął się od omamów. Mamy grudzień, jest zimno, z kuchennego okna na drodze dostrzegam piaskarkę pieczołowicie sypiącą mieszankę piasku z solą. No i nie byłoby nic w tym dziwnego, ale nie ma śniegu, nie pada deszcz, nic nie marźnie. Bareja? Po niecałych dwóch kwadransach, z pewną dozą nieśmiałości, zaczyna padać śnieg. Powoli, systematycznie, coraz więcej i więcej. Bardzo szybko zrobiło się biało. Czyżby drogowcy mieli jakieś przecieki tam na górze? Muszę zmienić przygotowane na parkrun buty. Ubrany odgarniam śnieg z auta i ruszam do Grudziądza. Na drodze pusto, a jeśli już ktoś jedzie, to bardzo ostrożnie. Zresztą do granic Grudziądza i tak jest ograniczenie w związku z budową ścieżki pieszo-rowerowej (na mikołajki, 6 grudnia, ponoć ma być uroczyste przecięcie wstęgi). W okolice ronda Popiełuszki docieram na chwilę przed startem – sygnalizacja na skrzyżowaniu Hallera i Al. Solidarności przepuszczała wszystkich, tylko nie mnie – awaria?
Docieram właściwie na odprawę, na miejscu spotykam Grzegorza. 3..2…1 start i biegnę. Jest ślizgo, staram się ważyć każdy krok, nie pobiec za wolno i nie za szybko. Wszak jeszcze mam karpia do „skonsumowania”. Na mecie ciepła herbatka z cukrem – dobrze, że zabrałem kubek. Dzisiaj dobiegłem w podobnym czasie jak w ubiegłym tygodniu, z tym że poprzednio było to miejsce 41, a dzisiaj 18 – zabrakło szybkobiegaczy?
W drodze powrotnej odbieram pakiet startowy. Biuro zawodów zorganizowane na hali sportowej w Mokrem. Jak zwykle porządek i dobra organizacja. Szybko odnajduję właście stanowisko i odbieram numer startowy z czipem i pas do mocowania numeru, taki przydatny gadżet, żeby nie dziurawić koszulek technicznych agrafkami.
Na chwilę wracam do domu żeby się przebrać, bo śnieg jest na prawdę mokry i na parkrunie zdążyłem się przemoczyć – dobrze, że przygotowałem drugi zestaw biegowy. Nieczęsto się zdarza, że na start zawodów mogę iść pieszo. Dzisiaj jestem u siebie. Biegnę truchcikiem i pokonuję te 700 m dzielące mnie od startu. Na placu przy szkole tłumy, trwa właśnie rozgrzewka… no bo trzeba się przecież rozgrzać. Tradycyjnie już w rytmie zumby. A za chwilę start. Zastanawiałem się, czy na miejscu znajda się pozytywni wariaci w krótkich spodenkach i nie zawiodłem się. Ja dzisiaj na długo, bo jestem zmarzlakiem – próbowałem morsowania, ale nie dojrzałem jeszcze do tego…
Zbliża się godzina 11-ta, do startu pięć minut. Wójt Gminy Grudziądz, pan Andrzej Rodziewicz zaprasza wszystkich na start, nie wypada odmówić. Ma wspólnym dla dwóch dystansów starcie staje ok 250 zawodników. Do pokonania jest pętla 5-cio lub dwie pętle dla mocarzy. Nie zaliczam się do nich, nie czuję się na siłach, więc wybrałem piąteczkę. Historycznie trasa się różni od tej z pierwszej edycji. Nie dość, że biegniemy inaczej, to w tym roku, po raz pierwszy 80% trasa biegnie po twardej, asfaltowej nawierzchni… kiedyś tego nie było, nie, nie, kiedyś było inaczej… ale na dobrą sprawę nie ma to większego znaczenia, bo dzisiaj wszystko jest przykryte cienką warstwą śniegu. Pamiętam drugą edycję, którą przebiegłem „okupując tyły” z Wójtem – obiecał mi wtedy, że się jeszcze spotkamy w Mokrem na biegu – słowa dotrzymał, nie koniecznie biegowo, ale mam nadzieję jeszcze na wspólny bieg 🙂 Od tego czasu trochę się zmieniło, ja zdołałem wypracować pewien progres – mój ówczesny czas to 41:19, a dzisiaj…
Końcowe odliczanie i nie zważając na nic muszę po prostu przebiec mokrzańską piąteczkę. Wybiegamy z targu, trzydziesto metrowy podbieg i biegnę w prawdziwym tłumie pasjonatów biegania ul. Złotą. Pierwsze paręset metrów i prawdziwi kibice! Mieszkańcy, goście – super! Biegnie się dobrze, tłum napędza – uwielbiam ten stan, gdzie człowiek pozbywa się wszystkich ograniczeń i nie zważając na nic, stara się dotrzymać kroku najlepszym. Pierwszy kilometr w 4:45 -całkiem nieźle jak na oldboya, no ale do Józka jeszcze mi brakuje… Staram się utrzymywać tempo, ale już nie ja wyprzedzam, ale to mnie zaczynają wyprzedzać. Nie ukrywam, że ustawiłem się z przodu na starcie, żeby taki stan uzyskać. Dla głowy jest lepiej żeby uciekać, niż gonić… chociaż.
Kolejny kilometr 5:11. Jesteśmy na ulicy Białej. Dosłownie. Śnieg sypie coraz mocniej, czuję jak mi broda zamarza. Staram się utrzymać tempo, ale już dyszę jak parowóz. Ten śnieg to przeze mnie. Dyszę, para się unosi, na pewnej wysokości zamarza i po chwili spada jako śnieg. Po śniegu biegnie się ciężko, więc dyszę, para… Teraz absurdalnie biegniemy ulicą Pogodną. Pogoda jest, ale czy się takiej spodziewaliśmy? Dobrze, ze jest chociaż delikatnie z górki. Trzeci kilometr zaskakuje mnie na Strumykowej – to jedyny nie asfaltowy odcinek biegu i to mi się podoba. Jest miękko, przyjemnie dla nogi, trochę nierówno, ale akceptowanie. 5:14. Wracamy na asfalt. Kawałek Błękitnej Armii i zakręt w Sołobodowskiego. 4 kilometr przyspieszam. Mijam cmentarz, ale się nie zatrzymuję na szczęście, za laskiem widzę mój dom. Z komina unosi się delikatna stróżka bieluśkiego dymu… i nie wódź mnie na pokuszenie… żeby skręcić do domu. Tym czasem ostatni kilometr, już czuję metę, już słychać spikera, ostatni zakręt, widzę zegar, ale nie widzę cyfr. Ostatnie 1000 metrów 4:52 – pędziłem jak koń do domu. Tadaaam. Jest meta, jest zmęczenie, ale i zadowolenie. Zegar zatrzymał się na 25:22. Przybiegłem jako czwarty pięćdziesięciolatek… tak nie wiele zabrakło – 18 sekund do trzeciego miejsca… ale co tam. Jest super! Pięćdziesiąty pierwszy open, jaram się tymi cyferkami jak dzieciak, ale to wymierny efekt tego co wypracowałem przez ostatnie tygodnie. Ale jeszcze trochę przede mną pracy, są perspektywy, bo póki człowiek czuje się młodo to carpe diem…. karpie diem, czy jakoś tam.
Ogólnie impreza na duże 5 z plusem, aczkolwiek słyszałem różne opinie na temat organizacji ( bo śnieg nie uprzątnięty i takie tam). Impreza z perspektywą. Połączenie z jarmarkiem bożonarodzeniowym, zakupami tradycyjnego karpia, stroików świątecznych itp – genialne. No i najważniejsza rybka na finał – koncert Andrzeja Rybińskiego i mogę ” nie liczyć godzin i lat” … no i w ogóle to CARPIE DIEM – czekam na kolejną edycję.