Wczorajszy easy long run spowodował, że zasnąłem jak niemowlak, co nie znaczy, że przespałem całą noc i w odpowiedni sposób się zregenerowałem. Nie. Nie wypocząłem i nie zregenerowałem się. Zresztą Garmin powiedział, że mam leżeć 72 godziny – niby taki cienias jestem. Zadziałało to, jak woda na młyn. Po śniadaniu zacząłem wdrażać procedurę przygotowania do biegu. Na zewnątrz delikatny mróz, delikatny wiatr, zachmurzenie całkowite… Na mróz nie mam wpływu. Na zachmurzenie zresztą też.
Jedyne co mogę próbować wyeliminować to wiatr. Jak? Chowając się w lesie. Postanowione. W związku z tym, że nie ruszałem autem od weekendu, postanowiłem rozgrzać, odśnieżyć i zrobić kurs do Grudziądza w okolice Lasku Miejskiego – to tam, gdzie biegamy parkrun. Wybrałem trening alternatywny do tego, który realizuję na co dzień, wgrałem go do zegarka, zaplanowałem przebieg trasy i pojechałem na start dzisiejszego treningu. Zanim jednak dojechałem, trzeba było rozgrzać się – odśnieżyć auto, skuć lód z szyb, generalnie doprowadzić je do takiego stanu, który nie budziłby wątpliwości, że jest to samochód i że jest zdolny do jeżdżenia.
Tak więc jestem już w lesie, parkuję, przebieram się, ustawiam zegarek i w drogę. Do zrobienia mam 40 minut biegu w tempie 5:50-6:00 – to tak niecałe 7 km po zróżnicowanym terenie. Nie jest grząsko, bo wszystko ściął mróz. Jak są koleiny, to trzeba uważać – wystarczy chwila nieuwagi i noga skręcona. A śladów po bieżniku trochę jest, bo las cały czas żyje, wycinki są wykonywane na bieżąco, a potem trzeba to jeszcze wywieźć. Trochę pod górkę, trochę z górki, początek po trasie parkrun, a po chwili odbijam w prawo i biegnę równolegle do średnicówki, tyle że osłonięty od wiatru w lesie. Po drodze mijam daniele, sarny, kijkarzy, spacerowiczów i biegaczy. Machamy sobie na powitanie i biegnę dalej – każdy ma swoje zadanie i stara się je zrealizować.
Druga część treningu to odcinek 20 sekundowy szybko, z przerwą w truchcie – razem 10 powtórzeń. Biegnę trochę na czuja, ale chyba jest ok. w słuchawkach podcast Black Hat Ultra, ale skupiam się na treści tylko chwilami, przy mocnych odcinkach staram się cisnąć i nie skupiam się na treści, najwyżej przesłucham jeszcze raz. Gdyby było płasko, biegłoby się łatwiej. Ale nie jest płasko i za to będą efekty – mocno w to wierzę. Później jak patrzę w aplikację okazuje się, że zgodnie z założeniami biegłem od 2-10 interwału – będzie dobrze, jutro się poprawię.
Na koniec 15 minut w tempie 5:50-6:00. Wyszło tego w sumie ponad 11 km – dorzucam do aplikacji na konto biegu „Policz się z cukrzycą” w ramach WOŚP. Każdy przebiegnięty kilometr to dodatkowa kasa na pompy insulinowe.
Dzisiaj mim tego, że spotykałem w czasie treningu ludzi, to biegłem sam. Sam ze swoimi założeniami, celami, oczekiwaniami. No dobra. Nie do końca sam. Na koniec spotkałem bałwana. Prawdziwego śnieżnego bałwana. No i mówię do niego – „Biegnij bałwanie, biegnij” – a on stoi w miejscu i ani drgnie. Dobra, to postój tu sobie, a ja lecę przed siebie. Szybkie zakupy i do domu wpadam trochę zmęczony. Ale jeszcze pies – pies ma też swoje potrzeby. Ubieram nasze maleństwo w sweter i idziemy na wieś, pospacerować. A bałwan jeszcze stoi… a to bałwan!
Ty nie bądź jak ten bałwan – jest zbiórka do wykonania. Podopieczni Fundacji Rak’n’Roll czekają, więc #DajPiatakaNaLeczenieRaka. Link do zbiórki poniżej – zapraszam do skorzystania
klik >>> https://rejestracja.maratonwarszawski.com/pl/charity/14451