Skip to content
Menu
Zbiegowisko
  • Kontakt
  • O mnie
Zbiegowisko

Ostatnie wpisy

  • Piątek 16 maja, 2025

Kategorie

  • #mottonadzis
  • Co mnie motywuje z rana?
  • Dzień za dniem, czyli kolejny wpis
  • Dzień za dniem, czyli kolejny wpis…
Na punkcie kontrolnym.

Akt IV. Górę i na dół…

Opublikowano 15 września, 202015 września, 2020

Na swojej drodze spotykam ludzi wyjątkowych. Nie dysponują supermocami z filmów Marvela, są zwyczajnie wyjątkowi. Każdy chciałby być wyjątkowy. I każdy z nas na swój sposób jest wyjątkowy. Jesteśmy cały czas oceniani, obserwowani, mierzeni nie swoimi miarami, ubierani w stereotypy. Tak naprawdę jesteśmy inni i na inny sposób wartościowi. Takich ludzi spotkałem w Spiszu.

Kolejny etap to 7 kilometrowy odcinek do Dursztynu. Michał z Gabi wybiegli, ja jak zwykle zmarudziłem trochę. Może to i dobrze, bo okazało się, że Michałowi wypad klips do ładowania zegarka z powerbankiem. Zabrałem go do kieszeni i pobiegłem w tempie nie pościgowym przed siebie. Jest już ciemno. Czołówka oświetla drogę, kilka metrów przede mną. W ubiegłym roku startowałem na krótszym dystansie i nie było obowiązku posiadania czołówki. Finiszowałem już po ciemku, po godzinie 20-tej. Meta była zlokalizowana na Polanie Sosny. Zbiegałem oświetlonymi schodami z korony zapory w kierunku elektrowni, później wzdłuż jeziora do kolejnej zapory. Przede mną biegł zawodnik z miarowo migającą czerwoną lampką i to pozwalało mi się orientować, którędy biec. Dzisiaj było zupełnie inaczej. Jestem w lesie, jest ciemno. Od czasu do czasu błyska w oddali, nie widzę nikogo przede mną, nie widzę żadnego światełka w tunelu. Czy się bałem. Nie. Pomimo tego, że szczelnie otaczała mnie ciemność – księżyc schował się za chmurami i nie dawał światła.

Pamiętam z dzieciństwa jak w Borach Tucholskich, w nocy z ojcem jechaliśmy rowerami przez las ze stacji w Czarnej Wodzie do Huty Kalnej. Najpierw pokonaliśmy tą trasę w odwrotną stronę odwożąc Mamę na pociąg do Tczewa. To były wakacje, biwakowaliśmy w lesie, zbieraliśmy jagody, borówki, a Mama miała pojechać do domu do Tczewa przetworzyć owoce lasu. Więc objuczeni pojechaliśmy do Czarnej Wody, wsadziliśmy Mamę do pociągu i z powrotem wracaliśmy na biwak. Pamiętam, że bałem się niemiłosiernie. Każdy cień w lesie to był lis, wilk a nawet niedźwiedź. Skąd niedźwiedzie w Borach Tucholskich? Nie wiem. Ale taka była moja dziecięca wyobraźnia. To było najstraszniejsze pięć kilometrów w moim życiu.

A dzisiaj jestem sam, w lesie, jestem zorientowany mało wiele. Dobrze, że trasa jest oznakowana. Co 100-200 metrów jest szarfa na drzewach z elementami odblaskowymi. Jak nie ma drzew, to w ziemię wbite a szpikulce z chorągiewkami. Trudno się zgubić. Mam świadomość, że jestem na trasie, na właściwej trasie i to dodawało mi pewności. Mimo wszystko widziałem różne mniej lub bardziej świecące punkty w lesie, to były chyba oczy. Na drodze co chwile przemykały myszy polne, nornice, mijałem zastygnięte w bezruchu ropuchy i kilka razy nie nadepnąłem węża, a może to była żmija. Nade mną latały nietoperze, a poza tym było cicho, niesamowicie cicho.

Po stronie polskiej punkty zlokalizowane były w tych samych miejscach co w ubiegłorocznej edycji letniej i zimowej. W Dursztynie, który pojawił się nader szybko – 7 kilometrów – dobiegam do PK. Przed punktem sklep, a przy sklepie grupa młodzieży zabijająca czas sobotniego późnego wieczora racząc się napojami zawierającymi alkohol wysokoprocentowy. Omijam ich szerokim łukiem, ale byli chyba nastawieni przyjaźnie, bo nawet pozdrowili mnie grzecznie.

Wpadam na PK na ciepłą zupę warzywną. Na punkcie jest już Michał, przekazuję mu ładowarkę do zegarka. Przysiadam na chwilę, zjadam zupę i nastawiam się na Żar. Tak, to już teraz będzie osławiona góra Żar. Dwieście metrów ostro w górę potrafi dać w kość. Michał wybiega i rzuca, że spotkamy się na górze. Potwierdzam. Zbieram się w sobie, poprawiam czołówkę, sprawdzam kije, sprawdzam, czy czegoś nie zostawiłem. Wybiegam z PK w prawo, wzdłuż kościoła i dalej asfaltową drogą w dół. Biegniemy w dół, żeby jeszcze bardziej doświadczyć wspinanie się na Żar.

Przede mną widzę tańczący czerwony punkt czołówki, za mną rozdziera mrok kilka białych punktów. Nade mną po lewej i prawej stronie błyskawice tną niebo i słychać już pomruki burzy. Liczę sekundy od błysku do grzmotu… 15…16…20. Daleko. Mija mnie kolejna para ze 110-tki. Jestem już u podstawy Żar-u. Zaczyna się wspinaczka. Dobrze, że jest sucho, nie dobrze, że jest ciemno. Z każdym krokiem kąt nachylenia stoku się zwiększa. Mam kijki i podpieram się nimi, ale nie ma za specjalnie w co je wbijać. Ziemia jest wysuszona, kamienie luźne. Zastanawiam się czy lepiej jest wchodzić na czworakach, czy korzystając z kijków. Po chwili pojawia się lina. Można ją chwycić oburącz i podciągać się. Ale ja mam kije. Wdrapuję się pochylony. Próbuje się wyprostować, ale skutkuje to tym, że z trudem łapię równowagę. Krok z krokiem w górę. Nie jestem w stanie oszacować ile podejścia za mną a ile przede mną. Sapię jak lokomotywa Tuwima. Zatrzymuję się. Światło czołówki nie jest w stanie dotrzeć do końca podejścia, czyli jeszcze. Kiedy to się skończy. Jeszcze kilka kroków i znowu przystaję. Wydaje mi się, że ktoś za mną idzie, odwracam się, ale nikogo nie ma. Ruszam, napieram, coraz mocniej, coraz więcej osypujących się kamieni. W końcu jest grzbiet. Jestem na górze. Pokonałem ją. Odwracam się w stronę stoku, ale przecież nic nie widać. Po drodze mija nas fotograf – mówi, że znad Słowacji idzie burza i ucieka do domu. Więc ja też uciekam. Przede mną w odległości może 50 metrów widzę czerwone światełka. Postanawiam dogonić je. Okazuje się, że to Michał z Gabi – mam Was!

Do mety zostało jakieś 12-13 kilometrów. Dam radę, chociaż na czworakach. Dam radę. Jeszcze niecałe dwie godziny. Jest już po północy. Czas mi się skończył. Od paru minut powinienem być na mecie. Ale nie poddam się i zrobię to.

Zegarek zdechł mi. Telefon jest na wykończeniu – zostało jakieś 5%. Te niecałe dwie godziny to szacunek. Chciałbym. Jestem już zmęczony, boją mnie oczy. Nie mam majaków, ale jestem zmęczony. Od 22 godzin jestem na nogach. Od 16-tu na trasie biegu. Na dodatek zaczyna padać deszcz. Miało nie być tego deszczu. Cały czas idziemy lasem. Korony drzew chronią przed kroplami, ale po chwili wyciągam deszczowiec i zakładam go na siebie. Momentalnie robi się błoto. Ale to mi nie straszne. Deszcz nabiera na sile, to luzuje. Wydaje mi się, że cały czas idę pod górę. Zgubiłem Michała. Nie zgubiłem trasy, szarfy prowadzą mnie jak po sznurku. Nie wiem, która jest godzina. Ile do końcaaaa? Deszcz cały czas pada, ale jakby intensywność spada. Nie pamiętam tego odcinka trasy albo jest zmieniony. Ze względu na pandemię miejsce startu i mety kilkukrotnie było zmieniane. Końcówka trasy również. Wydaje mi się, że kręcę się w kółko, a może to tylko wrażenie. Dostrzegam czerwone światło na wieży przekaźnikowej. I chyba słyszę jakąś muzykę, głosy, a może to omamy. Nie, to rzeczywiście słychać metę. Przyspieszam. Słyszę, ale nie widzę, przede mną ściana lasu, droga zakręca, zbiega w dół, znowu zagajnik. Jestem już niecierpliwy.

Nagle zza zakrętu wyłania się całe miasteczko zawodów. Meta. Ostatnie osiemset metrów. Szeroka droga z Cisówki, jeszcze parę minut. Wzdłuż drogi ktoś poustawiał świeczki, prowadzą mnie do mety, jeszcze sto metrów, jestem już na ostatniej prostej. Widzę zegar 18 godzin i 19 sekund. Jestem na mecie. Zrobiłem to. Zrobiłem To. Zemściłem Janosika. Pokonałem kolejną barierę, zdobyłem kolejny szczyt. Dziękuję. Dziękuje wszystkim, których spotkałem na trasie, dziękuję wszystkim wolontariuszom, dziękuję organizatorom, dziękuję Aga, Magda i Adam, Bez Was wszystkich nie byłoby mnie tutaj na mecie. Zrobiłem TO

Facebook Twitter

Dodaj komentarz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

O witrynie

Mam swoje zajawki i o nich najczęściej będę pisać. O moim bieganiu, o tym co mnie motywuje. Może się trochę rozwinę, a może to wyewoluuje w zupełnie innym kierunku. Czas pokaże…

Dotychczasowe wpisy

Najnowsze komentarze

  • admin - Do paczkomatu i z powrotem…
  • admin - Do paczkomatu i z powrotem…
  • Daria - Do paczkomatu i z powrotem…
  • Żaneta - Do paczkomatu i z powrotem…
  • micha - Strefa komfortu…
czerwiec 2025
P W Ś C P S N
 1
2345678
9101112131415
16171819202122
23242526272829
30  
« maj    

Kategorie

  • #mottonadzis
  • Co mnie motywuje z rana?
  • Dzień za dniem, czyli kolejny wpis
  • Dzień za dniem, czyli kolejny wpis…
©2025 Zbiegowisko | Powered by SuperbThemes