Gdybym miał wybierać spośród przypadających na dzień dzisiejszy świąt nietypowych godne uwagi, byłoby to święto kawy, albo dzień głośnego czytania. Na pewno nie dzień hipochondryka! Kawę uwielbiam i na pierwszym miejscu przedkładam espresso.
Espresso wywodzi się z Włoch, gdzie w 1901 Luigi Bezzera stworzył pierwsze urządzenie do przygotowywania espresso. Nie była to jednak do końca udana konstrukcja, bowiem napój powstawał w wyniku przepływu pary i wody, co zmieniało smak ekstraktu. W 1903 Pavoni odkupił patent i ulepszył maszynę i nadał jej światowy rozgłos. Nadal to nie było jeszcze to bowiem para powstająca podczas parzenia ziaren kawowca zmieniała smak. Ostatecznie z problemem rozprawił się w 1947 Giovani Achille Gaggia, który parę zastąpił innym systemem podgrzewania. Firmy Bezzery, Pavoniego i Gaggii istnieją do dzisiaj i należą do liderów w dziedzinie produkcji ekspresów ciśnieniowych dla domu i gastronomii. Gaggiia była właścicielem marki Saeco do czasu, kiedy została odsprzedana całkiem niedawno Philipsowi. I w ten sposób ekspresy trafiły pod strzechy. Trudno mi obecnie rozpocząć dzień inaczej niż od małej filiżanki aromatycznego espresso. To jest to, co daje mi niejednokrotnie wielkiego kopa na cały dzień pracy, ale nie tylko. Przed treningiem takie espresso potrafi zdziałać cuda.Espresso podawane jest w małej, ogrzanej przed podaniem filiżance o pojemności ok. 70 ml, wypełnionej do połowy. Można je pić zarówno z cukrem, jak i bez. Można także dodawać, według uznania: kakao, czekoladę (wiórki), wanilię, cynamon itp. Espresso z dodatkiem spienionego mleka to cappuccino. W kawiarniach do espresso podaje się kieliszek wody, która służy nie do rozcieńczenia mocnego naparu, ale do przepłukiwania kubków smakowych przed skosztowaniem espresso. Takie postępowanie zapewnia głębszy smak kawy. Spróbujcie.Dzisiaj, tuż po świcie, aromat espresso wypełnił kuchnie i rozniósł się dookoła stawiając na równe nogi domowników. Naładowany energią postanowiłem to pójść wybiegać, albo żeby to wybrzmiało mocniej, pobiegłem to wybiegać. Ha. Ha. Ha.
Moja dzisiejsza „dyszka” składała się z 30 minutowego biegu w tempie 5:09 – zbyt szybko, do poprawy; następnie 40 sekundowe odcinki od 4:29 – 4:18 z przerwą 80 sekundową od 6:00 do 6:30 i na koniec 12 minut w ok. 5:30. Łącznie dało mi to zadyszkę i zadowolenie. 10k w tempie 5:18. Celuję poniżej 22 minut na 5K i daję sobie na to czas do końca roku. Trzymajcie kciukasy.
5/5