Jestem na półmetku. Za mną ponad pięćdziesiąt kilometrów, a przede mną drugie tyle, jeśli wierzyć zapewnieniom organizatora. Czyli jestem w czarnej dupie. Bez względu czy zawrócę, czy pójdę dalej, mam przed sobą taki sam dystans. Czuję się już trochę zmęczony. Zmęczony brakiem aklimatyzacji po powrocie do pracy po 6-cio tygodniowym loockdownie. Zmęczony zbyt krótkim odpoczynkiem w nocy. Zmęczony przebytym dystansem.
Atmosfera na ostatnim postoju ładująco – motywująco- dająca pozytywnego kopa. Wyruszyłem tuż za dziewczynami, których trzymałem się od ostatniego PK i na chwilę po przybyciu kolejnej pary zawodników. Zastrzyk energii, ciepła herbata pomidor koktajlowy z solą i jeszcze parę innych smakołyków sprawiło, że biegło się sympatycznie. Wszystko zaczęła psuć pogoda. Do drugiego PK zaliczyłem dwie ulewy. Te poranne chmury ni stąd, nie z owąd, otworzyły się i sowicie „skropiły” mnie. Nie zabrało mi to jednak motywacji do dalszego biegu, nie było jeszcze tak źle. Późniejszy kalejdoskop pogodowy sprawił, że zacząłem się modlić. Deszcz zacinał pod różnymi kątami docierając we wszystkie najbardziej skryte kawałki zmęczonego ciała. Wiatr skutecznie obniżał temperaturę. Pół biedy było jak zmoczyło mnie w lesie – korony drzew częściowo zabezpieczały mnie przed deszczem jak parasol, ale w otwartej przestrzeni nie było sposobu, żeby się schronić przed opadem. Jeśli tylko może być jeszcze gorzej, to na pewno tak będzie – parafrazując prawo Murphiego. Jest tak, że jak nie pada to jestem schowany w lesie, natomiast deszcz zaczyna przybierać na sile, gdy nie mam się gdzie schować. Na domiar złego w pewnym momencie zaczął padać deszcz ze śniegiem, grad i śnieg. Powiem szczerze, że moja motywacja balansowała ba bardzo wątłej linie. Byłem sam, dziewczyny uciekły mi i ich sylwetki majaczyły czasami kilometr przede mną. Zacząłem się nakręcać. Zacząłem źle myśleć. Te destrukcyjne myśli opanowały moją głowę i nie mogłem się ich pozbyć. Powracały natrętnie jak bumerang. Co udało mi się wyjść na prostą, to po chwili czarne chmury złych myśli sprowadzały mnie skutecznie do parteru, wciskały w podłoże, uniemożliwiały podniesienie wyżej nogi. Z mojego biegu zostało już więcej marszu niż tego pierwszego. Każdy podbieg zaliczałem szybkim marszem, ale teraz byłem już na etapie, gdzie nie byłem w stanie zmusić się do biegu na zbiegu. W okolicy rezerwatu bobrów na Pasłęce przegoniła mnie para, chłopak i dziewczyna i to dzięki nim w strugach deszczu udało mi się dotrzeć do trzeciego PK. Pozostawałem w pewnym dystansie do nich, jakieś sto metrów z tyłu, ale kiedy przechodzili do biegu, biegłem. Kiedy przechodzili do marszu ja również przechodziłem do marszu. Beznamiętnie odwzorowywałem ruchy nie angażując procesu myślowego. Byłem kalką, lustrzanym odbiciem, wierną kopią. Wszystkie myśli krążyły wokół tego, co ja tutaj ku… robię? Po co? Dla kogo? Co chcę udowodnić? Straszliwie biłem się z tymi myślami, a właściwie to one mnie biły. Już zaplanowałem rezygnacje z kolejnych startów w górach. Już fakt, że jestem słaby brał górę i obmyślałem w myślach jakimi słowami będę mówił, że nie, to nie dla mnie, że nie dam rady. Było źle. Para oddaliła się i zgubiłem ją na jakimś zakręcie. Za mną był jeszcze jeden zawodnik, Andrzej. W pewnym momencie odwróciłem się i zobaczyłem go na swoich plecach i to był koniec. Padł ostatni bastion, twierdza została zdobyta.
Ostatnią taką myślą, która jeszcze trzymała mnie w ryzach to był dystans, który pozostał do końca. Nie pomny wcześniejszych doświadczeń uczepiłem się informacji, że 103 km i koniec. Nie dopuszczałem innej myśli, że może ktoś się pomylił, że zmieniono trasę, że cokolwiek innego. Miało być 103 i basta.
W pewnym momencie zacząłem rozpoznawać trasę. Pojawił się szlak Św. Jakuba i to dodało mi trochę otuchy, wiedziałem, że jest już niedaleko. Końcówka trasy była bardzo pofałdowana. Tak szczerze mówiąc było to trochę złośliwe, trochę na dobicie. Na szczęście już nie padało, ale byłem cały mokry. Zaczęło robić mi się zimno. Zmuszałem się do biegu, wymachów rąk… robiłem wszystko, żeby się rozgrzać. O godzinie 17:03 minąłem tablicę Olsztyn. Nie oznaczało to jeszcze wcale końca biegu. Jak się później okazało przede mną była jeszcze godzina biegu.
Z naprzeciwka, na rowerze nadjeżdżała znajoma sylwetka kierownika trasy. Patrzę na zegarek, coś nie zgadza. Na wyświetlaczu 102 km. Nie kojarzę okolicy. Kierownik krzyczy z daleka, że jeszcze TRZY KILOMETRY.
To była ułańska fantazja z mojej strony. Zrobiłem to. Pomimo tego, że nie byłem dostatecznie przygotowany. Zarówno fizycznie, jak i fizycznie. Ale zrobiłem to. Przebiegłem ponad 105 km w czasie 15 godzin 6 minut i 24 sekund. Przybiegłem na 42 miejscu. Na ostatnim miejscu. Dobiegłem. Meta czekała, obsługa czekała, organizator czekał, nie dostałem DNF. Przekroczyłem koleją granicę. To była granica, którą złamałem w głowie i pokonałem na własnych nogach. Po przekroczeniu mety uciekły wszystkie złe myśli. To, że już nigdy więcej nagle okazało się nie ważne, wymazałem to z głowy. Z każdego PK telefonowałem do domu. Teraz też zadzwoniłem do Agnieszki. Rozpłakałem się.
P.s.
Przebrałem się w suche ciuchy, odpaliłem samochód, nastawiłem temperaturę na max i grzałem się. Płakałem jak smarkacz, trząsłem się. Przez pół godziny dochodziłem do siebie zanim wrzuciłem bieg i pojechałem na kwaterę. Zastanawiałem się, co ja zrobiłem. I co zrobię z tym doświadczeniem, które dzisiaj zdobyłem. Jeszcze nie wiem. Byłem zbyt zmęczony. Prysznic nie zmył zmęczenia tylko brud i pot. Piwo Ukiel trochę uratowało całą sytuację, nagle wszystko stało się proste, nie ważne, mogące poczekać… zasnąłem. Oddałem się we władanie Morfeusza.
Obudziłem się o 3:30 w niedzielę.
P.s. Nie straciłem żadnego paznokcia – to duży sukces.