Czołówka na głowie rozświetla przestrzeń na kilka metrów do przodu. Wystarczy, żeby się nie potknąć. Biegnę wzdłuż jeziora Ukiel. Właściwie jesteśmy w mieście. Musimy się wydostać z Olsztyna. Biegniemy na północ. Jest przyjemnie. Niebo zachmurzone. Początkowo poruszamy się w zwartą grupą, ale już po chwili rozciągamy się jak guma na przestrzeni kilkudziesięciu metrów, później ten dystans powiększy się do setek metrów, kilku kilometrów. Nie jest mi zimno, rozgrzałem się w ruchu. Początek trasy pamiętam z pięćdziesiątki, za chwilę wybiegniemy z miasta i opanujemy las.
Las w nocy ma swój urok. Jest tajemniczy, nieprzewidywalny, mroczny, zaskakujący. Wydawało mi się też, że zastanę o tej porze ciszę i spokój przerywany miarowym szuraniem butów i przyspieszonym lekko oddechem. W lesie po trzeciej nad ranem było głośno!
Jako pierwszy, tuż po trzeciej nad ranem odzywa się drozd śpiewak, rudzik, kos i kukułka. Z każdą chwilą robi się coraz głośniej i głośniej. Nie słyszę nic oprócz ptasiego śpiewu, nawoływania, przekrzykiwania. Ptaki zagłuszają moje kroki, przecinają blady świt, zza którego powoli zaczyna przebijać się narastająca z każdą chwilą jasność. Około czwartej do koncertu dołącza wilga, szpak, kopciuszek, później pokrzewka, dzwoniec a na koniec zaspany szczygieł. W głowie mam wykonanie Ireny Kwiatkowskiej Ptasiego Radia uwiecznione na starej winylowej płycie.
Na razie nie jestem głodny. Przed startem zjadłem solidna porcję makaronu, popiłem kawą, dopełniłem się bananem i soczystym jabłkiem ze świerkocińskiego sadu. Pierwszy popas zaplanowany był na 30-tym kilometrze w Strusiolandii. Zanim dotarłem do PK1 wciągnąłem żel energetyczny, popiłem wodą, zagryzłem kabanosem – zastrzyk energii i mogę biec dalej. Do Strusiolandii wbiegłem o 6:30. Za mną trzy i pół godziny biegu, przede mną… wolę nie myśleć. Za mną jeszcze dwunastu biegaczy, czyli nie jest źle. Na punkcie uzupełniam płyny, cukry i po chwili jestem gotowy podjąć dalsze wyzwanie. Kolejny przystanek za 20 km. Biegnę wzdłuż Łyny, która meandruje tworząc fantazyjne zawijasy. Łyna stanie się taką osią dzisiejszego wyzwania, bo nie tylko rzeka, ale też ścieżka pieszo-rowerowa o długości ponad 60-ciu kilometrów, znakowana jako zielony szlak, będzie się przewijać pod nogami. Trasa jest dobrze oznakowana i warta zainteresowania się nią.
Dookoła panuje już jasność na całego. W oddali widać czarne chmurzyska, będące preludium do tego co się będzie działo później. Wieje delikatny wiatr. Jest przyjemnie. Trasa jest perfekcyjnie oznakowana i prowadzi mnie jak po sznurku. Białoczerwone szarfy zawsze są w zasięgu wzroku, a przypadki usunięcia szarf, zgłaszane obsłudze są niemal natychmiast uzupełniane. Dodatkowo na początku biegu w jego nocnej części uzupełniane były odblaskami widocznymi z daleka.
W trakcie biegu nie nudzę się. Po raz pierwszy od dłuższego czasu biegnę bez słuchawek. Nic mi nie szumi w uszach, nie brzęczy żaden podcast, czy muzyka, tylko realny świat. Mijam zabudowania uśpione jeszcze, bo przecież sobota… zabudowania duże, mniejsze, mniej lub bardziej zadbane, czasem kolorowe, a czasem szare. Zadziwia mnie niespotykana u nas ilość krzyży i kapliczek. Krzyże bardzo charakterystyczne. Najczęściej wyrastają z kamieni, są długie, wręcz strzeliste zakończone krótką poprzeczna belką. Czasem u podstawy wyryte są inicjały i rok. Są przeróżne. Wykonane z drewna, żelaza, odlewane z żeliwa… wyrastają przy rozstajnych drogach, przy domach, na skraju lasu, albo w innym nieoczekiwanym miejscu. Jest na co patrzeć. Warto się zatrzymać, albo zatrzymać w pamięci te widoki, warto oszczędzić je przed cywilizacją, ale będzie trudno to zrobić.
Zbliżamy się do kolejnego punktu kontrolnego na popas – Leśniczówka Różanka