Akt II Zupa czosnkowa
Kolejny etap prowadzi ze schroniska nad Zielonym Stawem Kieżmarskim do miejscowości Żdiar. W sumie ok 500 m w górę i 1100m w dół. Nie wiem co jest lepsze: do góry, czy na dół, nie zastanawiam się na razie nad tym - mam jeszcze dosyć siły i nie muszę się zastanawiać. Kijki są pomocne. Stanowią dobre podparcie, moje kroki są bardziej pewne, a gdy stąpnie w nieodpowiednie miejsce jestem w stanie utrzymać równowagę. Poza tym kijki wymuszają ruch rąk i dzięki temu krew nie spływa mi do dłoni i te nie są spuchnięte, nie sprawiają wrażenia zbyt ciasnych. Kijki wg znawców odciążają kręgosłup – dla mnie to może być jeden z priorytetów. Pozwalają wykorzystywać w trakcie biegu również siłę rąk i poprawiają naszą koordynację ruchową, a jak już się ich nauczę używać mogą być moją “trzecią nogą”. Zaczynam je doceniać.
Najwyższy punkt na trasie to przełęcz Szerokie Siodło 1933 m. n.p.m. Dalsza część bieżącego odcinka od tej chwili będzie prowadziła w dół. Ten spadek trasy trochę mnie przeraża, po prostu jest stromo – przynajmniej na mapie. Początek pozwala nawet biec. jest sucho, nie ma kamieni, ścieżka jest w miarę szeroka. Złożyłem kijki, żeby sie nie nadziać na nie. zbiegłem w dół może z 50 do 100 m i stop! ścieżka zwężała się, pojawiają się turyści wspinający się do góry, podłoże stało się kamieniste, śliskie i niebezpieczne. Chwilę wcześniej usłyszałem na górze od kolegi, który przygotowywał się . do zejścia, że jest to jego najgorszy odcinek. Nie wiedziałem, dlaczego. Teraz już wiem. Kamienie układają się w bardzo nieregularne schody
Stopnie są powykrzywiane we wszystkich możliwych kierunkach i na dodatek są bardzo gładkie a przez to śliskie i niebezpieczne. Balansuje ze wszystkich sił, próbuję utrzymać równowagę. Nie wyglądam jak baletnica, ale jak słoń w składzie porcelany. Tak samo też się czuję. Po przebyciu kolejnych 100 m siadam na czterech literach. Podpieram się dłonią, z dłoni zaczyna sączyć się krew. Podnoszę się.
Oceniam straty, patrzę na rozbita dłoń – strat nie ma, przynajmniej nie widać, byłem szczepiony na tężec – nic złego nie powinno się stać. ruszam dalej. Nawet nie opatruję dłoni – krew kapie sobie kap, kap, kap… Ruszam dość żwawo. Po kolejnych 20 metrach ponownie siadam i podpieram się tą samą dłonią. Szlag to… przeklinam pod nosem. To był przełom, który wytrącił mnie z równowagi. od tego momentu już tylko schodzę, nie zbiegam. Taki szczegół spowodował, że opanował mnie strach. Jestem sam. Dookoła chwilowo nie ma nikogo. Nikt nie podchodzi, nikt nie schodzi. Gdyby było ciemno, bałbym się bardziej. Boję się, jestem zaniepokojony, krew się sączy, trochę się trzęsę, muszę wzmóc czujność. Jest stromo, nie ma się czego przytrzymać, od czasu do czasu tylko kosodrzewina. Szlak jest słabo oznakowany, ścieżka jest wąska, raczej nie ma możliwości zabłądzenia. Mijają mnie ludzie, turyści i zawodnicy zbiegający – schodzący w dół. Jak oni to robią. Próbuję podejrzeć, ale szybko znikają mi z oczu. Jestem cały spięty i zaczynam odczuwać zmęczenie.
Zmęczenie połączone ze zniechęceniem. Coś idzie nie tak jak sobie wyobrażałem. To schodzenie jest na zupełnie innym poziomie. To nie Spisz, to nie Pieniny, to nie Gorce… to Tatry. Nie jestem przygotowany na takie doświadczenie. Ale…
Muszę się zebrać do kupy. Gość mówił, że to ok 2 km, później będzie łatwiej. No dobra. Brnę w to dalej. Powoli, z uwagą. Zaczyna pojawiać się coraz więcej turystów. Przepuszczają. Usuwają się na bok. Dziękuję za każdym razem. Polacy, Słowacy, Węgrzy. Francuzi. Zatrzymuję się, odwracam, spoglądam na przebytą drogę, górujące dookoła szczyty, spoglądam w dół, w przepaść, szacuję drogę, która jeszcze przede mną. Ruszam, nie ma co czekać.
Mam limit do godziny 13-tej i chyba zupę w perspektywie. Nie jestem głodny. Nawet nie chce mi się pić, ale piję. Wciągam żel, popijam wodą. Wcześniej zaliczyłem banana, bułkę… ale z dziką rozkoszą wciągnąłbym jakąś ciepłą zupkę. No i na takich rozważaniach mijał mi czas. Minuta za minutą. Ni stąd, ni z owąd teren wypłaszczył się, oczywiście jak na górskie warunki szlakowe. Przyspieszam i zwalniam. Doganiam nawet dwóch towarzyszy niedoli, którzy wcześniej wyprzedzili mnie. Suniemy we trzech. Trawersujemy zbocze. Słychać jakiś hałas. Samochody? Widzimy wieżę kościoła, budynek szkoły, dużo innych budynków i przecinającą wstążkę drogi.
Ždiar jest niewielką słowacką miejscowością, położoną w dolinie pomiędzy Magurą Spiską a Tatrami Bielskimi, w bliskiej odległości od Polski – do przejścia granicznego na Łysej Polanie jest tylko ok 12 km. A dla mnie czas na popas. Chwila odpoczynku, posiłek i przygotowanie do dalszej trasy. Zupa, o której chwilę wcześniej marzyłem, była. Zupa czosnkowa z chrupkami. Jej największą wartością wyły chrupki i to, że była ciepła, ale nie będę przecież narzekał. Zjadłem ze smakiem. Uzupełniłem wodę, zjadłem kilka cząstek pomarańczy, zagryzłem kabanosem, na to wszystko odgazowana cola i mogę biec dalej…