trzysta sześćdziesiąt pięć dni, pięćdziesiąt dwa tygodnie, dwanaście miesięcy, cztery pory roku, cały rok… zaklęty w kilku zdjęciach. Ale emocje pozostaną we mnie. Wierzcie mi. To był bardzo trudny rok. Było trochę wzlotów, trochę upadków. Raz było smutno, a raz radośne. Było biegowo i niebiegowo. Będę pamiętał wszystkie dobre chwile. Dziękuję za nie!
Zaczęło się niewinnie od nieśmiałych przymrozków w Mokrem, poprzez gorcowe opowieści w zaspach po kolana. Potem z Kukuczką biegałem po Evereście i kręciłem kółka po naszym stadionie. W marcu zrobiłem życiówkę na połówce w stolicy. Kwiecień to było szlifowanie formy na parkrun. W maju natomiast pobiegłem do Rulewa, a w Olsztynie zaliczyłem pierwszy w życiu DNF. Długo nie trzeba było czekać na kolejny, bo już w czerwcu DNF w Kudowie. Lipiec totalny urlopowy odlot w Pieninach, a w sierpniu kręcenie się wokół mokrzańskiego grajdołka. Wrzesień przełamał złą passę w zawodach Ultrałosiem – dobiegłem. Październik to biegowy półmaraton w Gdańsku i szlifowanie formy w lesie razem z Ogniomistrzem. Nagle dni zaczęły robić się coraz krótsze, liście pospadały, zaliczyłem kolejny bieg w lesie, zrobiłem czelendż Gogginsa. Potem to już tylko pobiegłem po Karpia, zaliczyłem ostatnie promienie słońca i już trzeba było piec pierniki, bo gwiazda na niebie zwiastowała Narodziny Pana. A teraz czekam na koniec roku. Od dwóch tygodni nie biegam, kibicuję tym co biegają, tym co mogą biegać. Kończę rok na leżąco – rozłożyło mnie na obydwie łopatki, zawirusowało, no i jeszcze zawirowało się z pracą. Kończę swoją dwudziestojezdno letnią, bardzo już dojrzałą przygodę z EURO – od 1 stycznia, z przytupem rozpoczynam nowy rok jako bezrobotny (mam nadzieję, że z prawem do zasiłku). Nie mniej jednak jestem optymistą i patrzę pewnym wzrokiem przed siebie. Wiem, że będzie się wiele działo, tak więc nie zostawiajcie mnie 🙂
Także… tego… do zobaczenia za rok!