Jeździliśmy tak za czasów szkolnych, po lekcjach, w czasie weekendu. Zdarzało nam się wracać około północy, o pierwszej nad ranem, a za chwilę trzeba było iść do szkoły. Karta rowerowa dawała pewne poczucie bezpieczeństwa i niezależności. No i na każdym kroku starałem się z tego korzystać. Po pewnym czasie jednak okazało się, że „składak” to za mało. Przy placu Wolności był sklep sportowy do którego chodziliśmy w czasie przerw, oglądaliśmy rowery, no i dostrzegłem jego. Niebieskiego Orkana! I zapragnąłem g mieć! To był dziwny twór z bydgoskiego Rometu, bo to pseudo kolarzówka z bagażnikiem. To nic, ale miała PRZERZUTKI. Dwie dźwignie, które zmieniały przełożenie na kołach zębatych tylnego koła, dzięki którym mogłem wjechać na każdą górkę ( Nowinn mści na terminologię J), o dowolnym kącie nachylenia prawie bez wysiłku – to mi pasuje!!! Niebieskie cudo na wąskich gumach i w dodatku z bagażnikiem! Ale kasa! Skąd wziąć kasę? No skąd? Do pracy trzeba pójść! No i taki właśnie miałem plan! Wakacje za pasem, promocję do następnej klasy raczej dostanę, więc o co chodzi.
Gdańska spółdzielnia Student Servis pośredniczyła w zatrudnianiu młodocianych m.in. w gdańskiej stoczni i innych trójmiejskich zakładach. Załapałem całkiem niezłą pracę w magazynach Pewex-u w Gdyni. Praca w charakterze pracownika fizycznego przy przerzucaniu dóbr importowanych w magazynie spożywczym podczas remanentu nie była zbyt wyczerpującą, zakładając, że młody człowiek bez trudu może przerzucać 50kg worki niepalonej, zielonej kawy. Cały miesiąc wakacji w pracy, ale perspektywa obiecująca – kasa = rower. Tak więc rano pobudka, kolejką SKM do Gdyni. Praca od 8 do 16 i tak od poniedziałku do piątku. Jak dla mnie, jak na tamte czasy żyć nie umierać. Pamiętam, że zarobiłem wtedy mnóstwo kasy. W każdym razie było to więcej niż zarabiała moja matka, a nawet ojciec na dyrektorskim stołku. Na koniec miesiąca zgarnąłem całe 120 000 złotych, Nowy rower kosztował ok 40 tysięcy, więc stać mnie było jeszcze na sakwy, śpiwór i elektroniczny licznik! Wypas.